Banici Azjatyckich Motocykli

Forum miłośników chińskich motocykli, jak również koreańskich, indyjskich i japońskich.
Teraz jest czwartek 28 mar 2024, 16:24
Motorus


Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Ten wątek jest zablokowany. Nie możesz w nim pisać ani edytować postów.  [ Posty: 12 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:23 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1678
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Może zacznę od suchych faktów
Wyprawa trwała dokładnie tydzień licząc w godzinach. Wyjechałem w sobotę późnym popołudniem i wróciłem też w sobotę wczesnym popołudniem.
Przejechałem 3422km, Jelonek spalił 104,57 L paliwka, za kwotę około 589zł. Najdroższe paliwo było w austryjackich górach, gdzieś około 1,57 euro za litr.
Jelonek spalił średnio 3,06L/100km. Jak na taki trudny teren to rewelka, ale to dzięki temu, że nie zabrałem tych rowerowych sakw na gmole, bo w Skandynawii, mimo równej drogi trzymały strasznie i wyszło wtedy aż 3,5l.
Euro uciekało jednak jak woda i mimo zaciskania pasa całkowity koszt wyprawy wyszedł około 1099zł, w tym same opłaty drogowe, były 31,5euro.
To na razie tyle


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:23 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1678
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
No to życzę miłego oglądania.

Zerowanie licznika.
Obrazek

Gabrysia dzielnie pomagała mi przy pakowaniu gratów.
Obrazek

Dałem za ten kawałek plastiku coś koło 40zł, ale warto było. Bardzo przydatny tempomat, a raczej
wspomagacz gazu.
Obrazek

Czarny motor, czarny jeździec, to dobrze nie widać jak się pozdrawia. Trochę farby i moje
pozdrowienia zwracały uwagę, nawet w półmroku.
Obrazek

Od zewnętrznej strony okładziny jeszcze całkiem całkiem, a od niewidocznej środkowej okładziny
brak. W Alpach bym się zdziwił.
Tylko dlaczego klocki ścięte pod skosem?
Obrazek

Znajdź różnicę.
Obrazek

Daliowa, tutaj dwa lata temu zaczynałem okrążać Polskę
Obrazek

Nowe klocki trochę się rozsmarowały po tarczy i grzeją. Muszą się dotrzeć. Jak na razie hamulec
też kiepski.
Obrazek

Spiski Hrad, tutaj trzy lata temu mieliśmy męską super wyprawę na chińczykach. Ciągle leje.
Obrazek

Na tym polu namiotowym nas wtedy okradli. Odtąd się zamykam w namiocie na noc.
Obrazek

Tutaj było pysznie i tanio, ale wtedy były jeszcze korony, a teraz euro odstrasza.
Obrazek

Ptaszydło przed klubem dla Harlejowców.
Obrazek

Restauracja dla Harlejowców, gdzieś między Popradem a Żiliną.
Tylko dlaczego się pozamykali i nie chcą mnie wpuścić?
Obrazek

Poranek, gdzieś na słowackiej ziemi, koło Galanty.
Tutaj spałem, jakieś stare zapuszczone winnice.
Obrazek

Tego mi brakowało na ostatniej wyprawie. Teraz nie musiałem się ograniczać w robieniu fotek.
Obrazek

Madziary witają słoneczną pogodą.
Obrazek

Całkiem ładne miasteczko, ten Gyór.
Obrazek

Wykopy archeologiczne, pod autostradę. Zdjęcie specjalnie zrobione dla mojej żonki, bo jest
archeologiem z wykształcenia.
Obrazek

To już ziemia austryjacka. Pełno tam zamków i zameczków.
Obrazek

Thalberg, tutaj zjechałem na przełaj, na skróty. Na mapie nic takiego nie widniało, tdrgi z
resztą też nie było
Obrazek

Schlag by to trafił, gdzie ja jestem?
Obrazek

Boczna wiejska droga, swojskie klimaty. Brak jakichkolwiek turystów, tylko miejscowy górski
element.
Obrazek

Wąska, kręta, alpejska droga, zero ruchu i zabezpieczeń.
Uwielbiam takie klimaty.
Obrazek

Miodzio.
Obrazek

Hans Johan, tam, gdzieś w tych krzakach mieszka. Takich leśnych tabliczek było całkiem sporo.
Obrazek

Robiłem fotki tablic, by się potem jakoś odnaleźć i nie krążyć w koło.
Obrazek

Nie wiem jak Wam, ale mi się podoba ta fotka.
Obrazek

Wiejski cmentarz.
Obrazek

Winietku na autostrady za 4,50 ojro.
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Tym się żywiłem.
Obrazek

Na tej stacji była bardzo sympatyczna pani.
Obrazek

Chciałem tylko samą kawę, a dostałem zastawę niczym król.
Obrazek

No i kto mówi, że w Austrii jest drogo?
Za jedyne dwa euro wyskakują z automatu trzy tańczące laski.
Obrazek

W końcu przestało padać.
Obrazek

Szyszunie a za nimi można się wysikać.
Obrazek

Znowu zamok.
Obrazek

A taki widok miałem rano po wystawieniu głowy z namiotu.
Obrazek

Spałem na alpejskiej łące, gdzieś pomiędzy Schladming a Radstadt.
Obrazek

Widok aż zapierał dech w piersiach.
Obrazek

Namiocik rozbity na około 900 m.n.p.m.
Obrazek

Na drugie śniadanie będzie pieczony ślimak.
Obrazek

Uszczelnianie spodni taśmą, bo gatki robią się mokre pierwsze.
Obrazek

Kultowe Zell am See.
Obrazek

Duże frytki w dużych górach, to jest to. Tylko dlaczego nie lubią tu mojej karty?
Obrazek

Nareszcie wspinaczka drogą nr 107 za jedyne 19 ojro.
Obrazek

Miodzio do kwadratu.
Obrazek

Góry to potęga.
Obrazek

Jelonek dzielnie brnie w śniegu po pas.
Obrazek

Takimi sprzętami przecierają szlaki.
Obrazek

Parę latek to już ma, ale nadal w pełni sprawne.
Obrazek

Jelonek z resztą też.
Obrazek

Jak widać amatorów pięknych widoków nie brakuje.
Obrazek

Dodatkowe wspomaganie układu chłodzenia.
Obrazek

Piknie panocku, piknie.
Obrazek

Tuneli też nie brakowało.
Obrazek

Jeszcze trochę i Grossglockner będzie u moich stóp, a raczej ja u jego.
Obrazek

Już tęsknie do tych widoczków i winkielków.
Obrazek

Obrazek

No i upiekłem tarczę. Czerwona jeszcze się nie zrobiła, ale zaczęła zmieniać kolor. Pora
odpocząć.
Obrazek

ech....
Obrazek

Roboty drogowe na wysokościach. Pełna kultura i organizacja.
Obrazek

No i jestem na parkingu przed Grossglocknerem.
Obrazek

Motocyklistów jak mrówków i różnego rodzaju elementu nie brakuje.
Obrazek

Czego oni tu szukają?
Obrazek

Ktoś nawet przypłynął łodzią.
Obrazek

W tle słynny Grossglockner.
Obrazek

Potężny lodowiec, ale brudas trochę.
Obrazek

Żeby nie było, że nie było mnie.
Obrazek

Eeee, coś za łatwo poszło.
Obrazek

Tam na dole, takie małe kropki to Homo sapiens.
Obrazek

Znaczy się, człekokształtni ludzie, albo turyści.
Obrazek

W końcu sam szczyt się wyłonił spod chmur.
Obrazek

Było też jesiorko.
Obrazek

i zapora
Obrazek

a nawet dwie.
Obrazek

Wnieśli to tu, czy samo wjechało?
Obrazek

W tej restauracji obskórowali mnie jeden euro za gorącą wodę do zupki.
Obrazek

ale warto było, bo zupka była przepyszna w takim plenerze.
Obrazek

W dwie minuty na 2439m, to chyba mogę się przejść z buta.
Obrazek

To jedyny świstak, którego widziałem tego dnia.
Obrazek

Obrazek

Czy tu pisze, że można dalej motocyklem?
Obrazek

Najwyższy punkt na tej trasie 2626 m.n.p.m.
Obrazek

Obrazek

Na tą drogę wpuszczali tylko motocyklistów i osobówki.
Obrazek

Na kilku winklach musiałem zapiąć jedynkę by nie wypaść z zakrętu. Śliska kostka to nie jest
dobry pomysł na taką drogę.
Obrazek

Obrazek

Była nawet mała wystawa starodawnych wyścigów motocyklowych.
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jak widać Jelonek czuł się doskonale w roli ratraka.
Obrazek

Pełno kolejek linowych. Zimą też musi być odjazdowo.
Obrazek

Z Polski do ziemi Włoski, znaczy się na Włochy.
Obrazek

Po właskiej stronie góry jakby trochę jaśniejsze.
Obrazek

i równie piękne i groźne.
Obrazek

Dwa tiry podczas kopulacji.
Obrazek

Ciężko było je rozdzielić.
Można się zdziwić bo ostrzeżeń dla kierowców na tej włoskiej drodze brak.
trzeba mieć się na Baczności.
Obrazek

Przed zmrokiem dotarłem do campingu. Na dole już ciemno a górę słoneczko jeszcze oświetla.
Obrazek

Obrazek

Teraz to miałem luksus.
Obrazek

Łazienki na najwyższym poziomie.
Obrazek

Nawet były specjalne dla małych dzieci. Hania i Gabrysia były by przeszczęśliwe.
Obrazek

Kolor wody był niespotykany.
Obrazek

taki sobie głaz z drzewkiem
Obrazek

No to gdzie niby ja jestem?
Obrazek

Obrazek

Wyskoczyłem z tej wody jak z procy.
Loodooowata.
Obrazek

Tym razem wschód słońca i oświetlone skały po drugiej stronie campingu.
Obrazek

Chińcki motocykl, to i chińska grzałka, tylko dlaczego tak strasznie kopie?
Obrazek

Dobrze, że gniazdka mają uniwersalne.
Obrazek

Kto zgadnie co jest na obrazku?
Obrazek

Mała, ale grzeje w mgnieniu oka, tylko tylać nie wolno.
Obrazek

To mi się podoba, kawiarenka czynna całą dobę.
Obrazek

Kawa z automatu za jedyne 50 centów i do tego pyszna.
Co jak co, ale Włosi mają naprawdę dobrą kawę.
Obrazek

Obrazek

Górska miejscowość Cortina di Ampezzo.
Całkiem sympatycznie i turystów jeszcze brak.
Obrazek

Obrazek

Obrazek

W tle widać wyciąg narciarski idący pionowo do góry.
Obrazek

Znowu miodzio.
Obrazek

Asfalt trochę popękany, ale trzyma rewelacyjnie
Obrazek

Udało mi się prawie zamknąć oponkę, bardziej się już nie da.
Rewelka, motocykl można kłaść ile się chce, a uślizhu brak.
Obrazek

Włoska przełęcz Passo Falzarego. Tu najlepiej i najszybciej mi się wchodziło w winkle.
Obrazek

Ten pierwszy był nawet odpalony i robił pyr, pyr.
Obrazek

Obrazek

Kolejna górska, włoska miejscowość, ale nazwy nie pamiętam.
Obrazek

Ciekawe jak to idzie po serpentynach?
Obrazek

Motocykliści wszędzie byli mile widziani.
Obrazek

Obrazek

Winklów jak mrówkóf.
Obrazek

W końcu zakupiłem mapę by się jakoś zorientować w terenie, gdzie jestem?
Obrazek

Znowu wyżerka, tym razem kuchnia włoska.
Obrazek

Teraz coś widać, a dzień wcześniej trafiłem na lodowatą, gęstą mgłę z deszczem i przymusowo

musiałem szukać noclegu.
Obrazek

Jak widać nocleg był na wyskokści 1935 m.n.p.m. pod kolejką linową. Jakoś nie mogłem zasnąć tej
nocy i sapałem jak parowóz.
Obrazek

Górski strumyczek dotrzymywał mi towarzystwa.
Obrazek

Rano mgła opadła, lub się podniosła, bo na tej wysokości to już właściwie są chmury.
Obrazek

Tylko czyja ta kupa? W nocy niedżwiedż mi narobił koło namiotu?
Obrazek

Jak przyjechałem wczoraj to widziałem, tylko białą ścianę mgły a teraz mogę podziwiać okolicę.
Obrazek

5min drogi i jestem przed jakimś pomnikiem.
Obrazek

Passo del Tonale, czyli spałem na tej przełęczy.
Obrazek

Z drogi nie było mnie widać, nic a nic.
Obrazek

Mój ulubiony odcinek. Ta droga najbardziej mi przypadła do gustu w całych Alpach.
Ciężarówki i większe samochody miały zakaz, bo po prostu by się nie zmieściły
Obrazek

Passo Gavia, to jest to co tygryski lubią najbardziej. Wysoko, wąsko, stromo, winkle 180 stopni i
bez zabezpieczeń.
Obrazek

Żyć nie umierać.
Obrazek

Chyba się zakochałem w Alpach.
Obrazek

Obrazek

Serpentyny w tunelach po włoskiej stronie to standard.
Obrazek

2652 m, najwyżej w życiu, nie licząc 10tyś m samolotem.
Może gdzieś byłem wyżej w tych Alpach, ale nie świadomie.
Liczyłem, że gdzieś będzie 3000m, ale płakać nie ma co. Micha się cieszy od ucha do ucha.
Obrazek

Jakieś budki i jaskinie.
Obrazek

A Pan Jezus spogląda na to całe piękno.
Obrazek

Jest nawet Kościółek.
Obrazek

Pogoda jak widać, lało, chwile przestało, ale zaraz znowu będzie.
W tle znowu jakiś pomnik wróbla.
Obrazek

A to jest rura pod drogą. Czmychnął mi tam świstak i myślałem, że zrobię mu zdjęcie z lampą
błyskową, ale jak widać spylił.
Obrazek

Na innego świstaka, nie musiałem długo czekać, bo rankiem było ich pełno.
Obrazek

No i co i świdtak jak malowany.
Obrazek

A jak się inteligentnie komunikują. Szkoda, że nie nagrałem tego ich gwizdania, bo fajne było.
Obrazek

To już droga na najsłynniejszą przełęcz we Włoszech, czyli
Passo del Stelvio
Obrazek

A to ja na Stelvio, żeby nie było.
Obrazek

Jakieś obserwatorium, czy ciuś.
Obrazek

Tych zdjęć jest pełno w necie i mi się udało zrobić nie zgorsze.
Obrazek

Obrazek

i jeszcze raz ja, tak na pamiątkę...
Obrazek

Dla tego Austryjaka szacun z mojej strony. Przed szczytem Passo Giovo, gdy jechałem sobie pyr,
pyr na trójeczce, zostałem wyprzedzony skuterkiem w eleganckim stylu.
Obrazek

Takich skuterków przyjechało z pięć i wszyscy Austryjacy. Skuterki odstawione na najwyższy
połysk. Z chwilę jednak zaczęło lać. Skuterki ruszyły a ja ubrałem kask i rękawiczki. Zjazd w dół
i już ich nie dogoniłem.
Umiejętności tego gościa na tym skuterku 125cc były naprawdę na wysokim poziomie. Na winklach w
strugach deszczu kładł skuterek do granic fizycznych możliwości. Oponki zapewne mieli z
najwyższej półki. Goście wyglądali na doświadczonych motocyklistów i zrobili sobie oldschoolowy
wypad w Alpy, wprawiając w kompleksy większość napotkanych motocyklistów.
Obrazek

To już ostatnia przełęcz, pora wracać do domu.
Obrazek

Jeszcze Italia, ale już na dole pod sklepem.
Niemcy też się dobrze bawią. Odrestaurowali stare włoskie samochody i szaleją po górach. Gdy
odpalili te mikrusy to usłyszałem dzwięk niczym z ferrari. Ciekawe co wsadzili tam pod maskę?
Obrazek

W Austrii święto a we Włoszech nie było za bardzo co kupić do jedzenia.
Obrazek

To najdroższy chleb w moim życiu 4,79 euro.
Był tak drogi, że nie chciał mi nawet przejść przez gardło.
Obrazek

Znowu jestem w Austrii, w Zell am See.
Prawie całą drogę od Stelvio lało, padnięty i przemoczony szukam noclegu.
Rozmokła stroma ścieżka, Jelonek się ślizgał, ale dał radę.
Obrazek

Trafiła się całkiem fajna łąka i spałem sobie pod amboną. Mam nadzieje, że rano nikt mnie nie
odstrzeli.
Obrazek

Poranek był ciężki, zimno, dalej leje, namiot przecieka i wszystko mam mokre. Nakładanie zimnej
mokrej skóry nie należy do moich ulubionych czynności.
Jedyne suche skarpetki to były te używane, bo były zamknięte w reklamówce, by nie śmierdziały.
Buty przemokły na wylot i starym indiańskim sposobem, stopy w reklamówki i w mokre buty.
Obrazek

Zell am See
Obrazek

Kawałek się wracałem, by zrobić to zdjęcie. wczoraj tak lało, że nie chciało mi się schodzić z
motocykla.
Obrazek

Tu kupiłem prezent dla żony
Obrazek

Palce zamarzały to na ratunek przyszły pokrowce z Lidla. Szkoda, że wczoraj o nich sobie nie
przypomniałem i doprowadziłem do przemoknięcia butów.
Obrazek

Salzburg
Obrazek

Starówka w Salzburgu jest piękna.
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Strefa piesza. Można tam wjeżdżać, czy nie?
Ja wjechałem.
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wszędzie czyściutko i elegansko.
Obrazek

Wio koniku, wio.
Obrazek

No i śmigałem po deptakach, między przechodniami i zabytkowymi kamieniczkami, ale jakoś nikt na
mnie nie krzyczał.
Obrazek

No i długo miałem szczelne ochraniacze. Rozwaliłem na krawężniku w Salzburgu.
Obrazek

Osłonka zaczęła mi brzęczeć, przed Wiedniem.
Sam jestem sobie winien bo na autostradzie trochę przegiąłem, ale o tym w opisie wyprawy.
Drucik poszedł w ruch i już błoga cisza
Obrazek

Sprawdzałem, czy aby cały tłumik nie pęka, ale wygląda na to, że to tylko ta osłonka puściła na
sczepie.
Obrazek

Wiedeń
Obrazek

W Wiedniu już byłem, to tylko kilka fotek na czerwonym świetle pacnąłem.
Obrazek

Obrazek

No i Wiedeń mówi pa pa.
Obrazek

Tu już zabrnąłem do czeskiego Brna.
Obrazek

No i brnę w Brnie, przez całkiem ładną starówkę.
Obrazek

dalej brnę w Brnie
Obrazek

Brnę w Brnie i wybrnąć nie mogę. Zamiast polecieć obwodnicą, to oczywiście wpakowałem się w samo
centrum.
Obrazek

Jestem już w domu, pora podliczyć straty.
No i gdzieś zgubiłem kawałek Jelonka na włoskich winklach.
Obrazek

To już jest koniec, 3422km przejechane i pełen worek niezapomnianych wrażeń.
Jak ktoś może to niech się nie zastanawia, tylko śmiga w Alpy.
KONIEC
Obrazek


Ostatnio edytowano poniedziałek 07 lis 2011, 19:24 przez verdgar, łącznie edytowano 2 razy
// zamiana linku http://chomikuj.pl/Luca/Alpy+2011/Fotki na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:32 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1678
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Jak ktoś jeszcze nie ma dosyć, to filmiki są
http://chomikuj.pl/Luca/Alpy+2011/Filmiki


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:34 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1678
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Trochę moich wypocin do poczytania w te deszczowe dni


ALPY 2011
Dzień pierwszy, sobota 18 czerwca.

Tym razem nie było nerwówki z wyjazdem. Szef sam nakłaniał do wzięcia urlopu, bo z robotą krucho, to nie opierałem się długo. Cztery dni urlopu i cały tydzień wolnego, bo w czwartek Boże Ciało. W tenże czwartek też bardzo pasuje mi być już z powrotem na popołudnie z dość ważnego powodu dla mnie i mojej rodzinki.
Plan jest taki, dwa dni na dojazd, jeden na zdobycie Grossglocknera w Alpach austriackich i dwa dni powrót.
Spoko luzik, na Nordkappie robiło się po 1000km dziennie to mam sporo czasu. W sobotę z rana jednak nie mogę ruszyć, bo żona na uczelni i dopiero popołudniem udaje mi się przekazać nasze dwa szkraby. Na pakowanie miałem sporo czasu, nie tak jak ostatnio, a i tak zapomniałem scyzoryka, który potem był mi bardzo potrzebny. Potem kupić jakoś nie było gdzie.
W końcu ruszyłem przed siebie w stronę Bieszczad, z pełnym poczuciem wolności i dreszczykiem nieznanego, gdzieś koło siedemnastej. Właściwie to z deszczykiem, a nie dreszczykiem, ale to później. Dosyć ciepło, a nawet parno. Mijam Pińczów, Szczucin i odbijam na Mielec, usiłując uniknąć spotkania z czarną chmurą.
Chmura jednak była cwańsza i pokazała, kto tu górą i to do samej cukrowni w Ropczycach. Tam najwyraźniej wpadła na coś słodkiego, a ja cichaczem pomknąłem dalej. Oczywiście twardziel jestem, to na taką chmurę przeciwdeszczówki nie będę wyciągał z kufra, zatem suszyłem się dzielnie po drodze.
Za to innych patentów chętnie używałem.
Obrazek

Bardzo przydatna rzecz, ten tempomat, można jechać i jechać, a ręka już tak nie drętwieje, jak rok temu. Banalnie nawinięty kawałek plastiku, a całą drogę cieszy. Widać nawet na nim pierwsze niewinne kropelki z tej udającej nieśmiałą i potulną, chmurę.
Drugim fajnym patentem, był nie chwaląc się mój własny pomysł. Kupiłem puszkę białej farby i wymalowałem lewą rękawicę.
Często muszę się dobrze przypatrywać, czy motocyklista na czarnym motocyklu w czarnej rękawiczce mnie pozdrawia, a tam gdzie jadę, to przecież niemalże ziemia święta dla europejskich motocyklistów.
Moje pozdrowienia będzie teraz widać z daleka i faktycznie było do czasu aż mi farba rozmiękła, ale o tym później.
Obrazek

Do Sieniawy, tej koło Rymanowa, dojechałem jeszcze przed zmrokiem. Na wymianę klocków, światło słoneczne mi jednak zgasło i musiałem korzystać z usług elektrowni węglowej.
Dobrze, że chłopaki z BAM-u zwrócili mi uwagę, że te góry to nie przelewki i uważniej się przyglądnąłem moim hamulcom.
Z zewnątrz wyglądało jeszcze wszystko ok., ale od środka klocek był zupełnie zjechany i zaraz tarłby metal o metal.
Wprawdzie na dalsze wyprawy zawsze zabieram zapasowe klocki, ale jak się okazało, sam na drodze bym tego nie wymienił, bo śruby były bardzo mocno skręcone, a może nawet zapieczone. Brat użyczył profesjonalnego sprzętu i wszystko się odkręciło bez strat i komplikacji.
Obrazek

Klocki wytrzymały długo, a nawet bardzo długo bo aż 46500km i była to pierwsza wymiana w Jelonku. Nie wiem tylko dlaczego starły się lekko po skosie, a nie równomiernie? Mam teorię, że to przez przyciąganie. Na prowadnicach zacisku jest jakiś minimalny luz i cały zacisk jest ciągnięty przez kulę ziemską w stronę na zewnątrz. Okładziny w hamulcach tarczowych zawsze coś tam ocierają podczas jazdy i takie małe tarcie najprawdopodobniej doprowadziło do nierównomiernego zużycia okładzin. Tak mi się przynajmniej wydaje, albo po prostu zacisk nie jest równolegle ustawiony w stosunku do tarczy. Mniejsza z tym hamulec działał bez zastrzeżeń długo i był dosyć skuteczny. Czasem nawet aż za bardzo.
Obrazek

Nowe klocki pasowały jak ulał, ale po skręceniu i odpowietrzeniu koło obracało się ze sporym oporem. Ciasno to wszystko siedzi i będzie grzało zanim klocki się ułożą na tarczy. Tarcza już nie jest nowa i posiada wytarte rowki.
W środku nocy, brat wyruszył jeszcze na poszukiwania smaru miedziowego lub grafitowego, bym mógł sobie posmarować śrubki i poskręcać wszystko. Zwykły smar się nie nadaje, bo jak dostanie temperatury, to go wytopi i śruby mogą się pozaciekać. W miedziowym zostaje miedź, a w grafitowym grafit, zabezpieczając w niesprzyjającym środowisku przed korozją.
Chyba za dużo ględzę, pora iść spać. W nocy leje, jakby się wściekło. Dwa tygodnie suszy, a jak ja wybieram się na motór, to wszystkie okoliczne chmury robią sobie zakrapiany zlot.


Podsumowanie:
Przejechanych kilometrów : 244
Widzianych krajów: Polska
Awarie: Wszystko ok., tylko prewencja w przednim hamulcu.


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:35 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1678
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Dzień drugi, niedziela 19 czerwca.

Gdzieś koło 6:30 rano otwieram oczy i szybko zamykam je znowu, bo leje. Przeczekam trochę, to może przestanie?
Czekam i czekam, a tu jak lało, tak leje. Przed dziewiątą daję za wygraną. Ubieram przeciwdeszczówkę i ruszam, bo co tu będę cały dzień siedział w ciepłym i suchym domku z darmową wyżerką od mamusi.
Trochę się przerwało, ale nadal ciapie. W Rymanowie z rykiem zajeżdżam pod samą bramę Kościoła. Wszyscy się dziwnie na mnie patrzą. O kurcze, chyba się trochę spóźniłem. Jeszcze ku uciesze stojących przed wejściem, robię striptiz.
Znaczy się ściągam spodnie, mokre spodnie przeciwdeszczowe, tylko za nic nie chcą przejść nogawki przez te buciory. Omal się nie przewróciłem.
Coś ciężki ten poranek, niby nic złego nie zrobiłem, ale jakoś tak głupio, gdy zamiast na księdza patrzą na mnie. Kazanie było za to fajne i chyba trochę nawet o mnie, czy do mnie, a może mi się tylko tak wydawało?
Po Mszy deszcz nie dał za wygraną i znowu te ciasne spodnie, tylko wektor przyłożonej siły tym razem w drugą stronę.
Jadę i jest pięknie, przecież nie może wiecznie padać? Mała fotka w Daliowej, tam dwa lata temu zacząłem okrążać Polskę. Przednia tarcza mi się trochę grzeje, ale w tym deszczu ma dobre chłodzenie. Niech się klocki spokojnie docierają
Obrazek

W Barwinku na przejściu granicznym ze Słowacją jestem dopiero gdzieś koło jedenastej.
O tej porze powinienem być już gdzieś w środku Słowacji. Obsuwa czasowa przybiera coraz to większe rozmiary.
Tankuje jeszcze tylko tanie polskie paliwko, po 5,07zł. Potem będzie tylko drożej.
Ciągle pada nananana nananana, ciągle pada nananana. W gaciach już mokro mam, nananana.
Jak to jest, że najpierw przemaka mi właśnie tam, potem dopiero cała reszta?
Przed Spiskim Hradem zjeżdżam z autostrady na serpentyny. To tam gdzie trzy lata temu Nocek przygrzał hamulce. Mam miłe wspomnienia z tamtego okresu, to jadę na serpentyny w strugach deszczu. Asfalt jednak jakiś nie ten, popękany i bardzo zniszczony. Zjeżdżać muszę powoli, by się nie wyglebić, bo ślisko. Zamiast śmigać autostradą, to ja się tu bawię w Wodnika Szuwarka.
Obrazek

Po drugiej stronie góry widać już zamek Spiski Hrad i jakby też padało trochę mniej.
Z dwojga złego, to klocki się trochę dotarły i tarcza prawie już się nie grzeje. Skuteczność hamowania znacznie się poprawiła, bo od rana przedni hamował raczej kiepsko i nie chciałbym mieć w tym czasie hamowania awaryjnego.
Oczywiście przejechałem się przez Spiskie Podhradle i zajechałem pod smaczną knajpkę, gdzie nas trzy lata temu rumuńscy Cyganie okradli.
Obrazek

Właśnie na tym polu namiotowym stało 10 chińskich maszyn i nasze wigwamy. Jeden z nas, Lucjan, już niestety odszedł do Pana Boga i śmiga po niebiańskich winklach. Spoczywaj w pokoju Lucjan.
W Levoczy przemoknięty zatrzymałem się na stacji benzynowej, by się trochę ogrzać i coś zjeść. Marzyła mi się gorąca chińska zupka, ale na stacji był tylko automat na kawę. Wprawdzie było opcja ,,ciaj”, ale za jeden euro, a na taką zupkę trzeba by ze trzy takie ciaje.
Pożałowałem 12zł i kupiłem tylko gorącą kawę. Zupka na herbacie nie była by smaczna.
Na stację zajechało obok Jelonka dwóch Słowaków na oledowanych kredensach. Zgasili maszyny, ale oświetlenia choinkowego nie wyłączali. Jelonek przy nich wyglądał na małą szarą myszkę. Jeden z nich tylko trochę mokry, a drugi suchutki , tylko parę kropek na ramionach. Mówię oczywiście o motocyklistach. Owiewki czynią cuda, normalnie klimat cieplarniany jak w samochodzie.
Pogadaliśmy trochę, gdzie i skąd. Oni na zlot, a ja w Alpy. Pożyczyliśmy sobie szerokości i znowu w ten deszcz. Każdy w swoją stronę.
Za Popradem w końcu przestało padać, ale zrobiło się jakoś tak strasznie zimno. Tatr nie było w ogóle widać, to nawet nie pstryknąłem jednej fotki. Chmury były nisko i wyglądało, tak, jakby ktoś ukradł całe Tatry. Później dopiero BabaLuca mi mówiła, że w nocy w Tatrach spadł śnieg. W końcu lato się zaczęło, trzeba sanki wyciągnąć he, he.
Godzinkę drogi za Popradem natrafiłem na knajpę dla prawdziwych Harlejowców.
Obrazek

Tylko dlaczego się pozamykali w środku i nie chcą mnie wpuścić? Chętnie bym coś zjadł i się trochę ogrzał wśród prawdziwych motocyklistów.
Znowu jakaś chmura i zaczyna kropić, to zwiewam stąd, gdzie bardziej sucho. Udaje mi się uniknąć kolejnej pompy.
Niestety nie na długo, bo w Żylinie już prawie wysuszony musiałem się ukryć na stacji przed kolejną porcją H2O.
Przy okazji zatankowałem do pełna i poszedłem sępić trochę wrzątku. Pani Słowaczka, mówi, że nie ma, ale w kącie widzę czajnik. Na Słowacji spokojnie można mówić po polsku , no to się pytam, czy może mi pani zagotować w czajniku?
Najwyraźniej kobieta zrozumiała wszystko, bo za chwilę woda radośnie bulgotała w czajniku.
Pychota, jak człowiek zmarznięty, niewysuszony, a naokoło leje. Normalnie nie wcinam takich zupek, bo ponoć niezdrowe, ale na wyprawach są nieodłącznym składnikiem mojej diety. Zawsze to w trasie coś na ciepło.
Burza szybko przeszła i spokojnie mogłem jechać dalej z pełnym brzuchem. Świat wygląda wtedy jakoś lepiej, bardziej przyjaźnie, a może to ta chemia z zupki działa jak dopalacz i wprowadza w błogi stan.
Tnę autostradą wprost na Bratysławę iii, no właśnie i znowu leje. Przeciwdeszczówka zamknięta w kufrze, a ja przecież właśnie dosuszam skóry. Zatrzymać na autostradzie nie ma gdzie, zjazdu na jakiś parking, jak na złość kompletnie brak. Samochody pędzą rozpylając dodatkowo H2O, a ja wszystko biorę na klatę i oczywiście w gatki.
Lansiarski ubiór skórzany wypił chyba ze dwa litry wody, ale była też nagroda, za śmingusa.
Lało mocno i równa powierzchnia autostrady pokryła się warstewką wody, a na horyzoncie przebiło się już słońce i oświetlało drogę.
Pierwszy raz w życiu natrafiłem na taki efekt wizualny, że asfaltu, wraz z namalowanymi liniami nie było widać, tylko odbijała się w słońcu tafla wody, wraz ze spadającymi na nią kroplami deszczu. Wrażenie było niesamowite, bo z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakbym zasuwał Jelonkiem środkiem jakiejś rzeki, a nie po autostradzie.
Jednym słowem, Jelonek potrafi świetnie pływać, tylko czasem przelatujące puszki sprowadzały mnie do rzeczywistości. Żałowałem, że nie miałem jak zrobić zdjęcia, albo nagrać filmiku.
Oczywiście, gdy już wyrwałem się spod objęć czarnej płaczliwej chmury, parking się znalazł.
Skutecznie wykorzystałem sposobność do nasmarowania łańcucha, bo woda pozbawiła go zupełnie smarowidła i zaczął głośniej pracować. Jazda w deszczu to masakra dla łańcucha.
Potem już było tylko lepiej, coraz mniej chmur i coraz więcej słońca. Dobrze, że dzień długi, ale też się kiedyś kończy i musiałem zjechać z autostrady w poszukiwaniu miejsca na nocleg.
Tylko jakieś takie zimne powietrze się zrobiło, aż dziwne o tej porze roku. W końcu jestem teraz bliżej równika, a nie bieguna, to powinno robić się cieplej? Chyba idzie jakieś zlodowacenie.
Niezłe miejsce na nocleg trafiło się koło Galanty, na starej zaniedbanej winnicy. Jakieś słupy betonowe, stare winorośla i trawa po pas. Dobre miejsce by się ukryć przed światem.
Obrazek

Zdjęcie wprawdzie z poranka następnego dnia, ale tu mu będzie lepiej.
Miałem dzisiaj być już w Austrii, gdzieś w pobliżu Zell Am See, a tu klapa. Dużo deszczu i zimna, skutecznie mnie spowolniły. Do tego zdrówko ostatnio mi szwankuje i muszę częściej robić przerwy.
Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło, jest pięknie i co najważniejsze sucho. Cisza, spokój, węże i jaszczurki wypłoszone, a potem już padam nieprzytomny ze zmęczenia.


Podsumowanie:
Przejechanych kilometrów : wymęczone 539
Widzianych krajów: Polska, Słowacja
Awarie: Wszystkie systemy sprawne


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:36 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1678
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Dzień trzeci, poniedziałek 20 czerwca.

Wstaje w skowronkach i to dosłownie, bo pierzaste latające stworki opanowały okolicę i koncertują od samego rana. Bardzo miły poranek, słoneczko świeci i robi się coraz cieplej.
Noc była zimna, a nawet bardzo, musiałem w trakcie spania ubrać kalesonki i sweter, bo obudziłem się wyziębiony w samym środku nocy.
Przy śniadanku zdałem sobie sprawę, że nie zabrałem scyzoryka i nie mam czym kroić i rozsmarowywać. Trudno, może kupię jakiś, gdzieś po drodze?
Obrazek

Tego gadżetu mi brakowało na ostatniej wyprawie, za to teraz nie muszę się ograniczać z robieniem fotek, bo prądu mam pod dostatkiem.
No nie tak całkiem pod dostatkiem, bo akumulator Yuasa już stary, będzie siódmy sezon i prąd trzyma już tylko tydzień. Taka szybka ładowarka, kto wie ile tego prądu wyciągnie?
Na słoneczku, z porannej rosy, namiocik szybko wysechł i koło dziewiątej mogłem zwinąć tymczasowy obóz.
Prądu starczyło i rozrusznik ochoczo zakręcił. To jedna z najprzyjemniejszych chwil na wyprawie, gdy człowiek już ubrany spakowany, rusza dalej w nieznane. Zapłon, starter i od pierwszego bur, bur, bur, rozpruwające ciszę. Jedynka i startujemy. To jest to co tygryski lubią najbardziej, jeszcze tylko te trawy po pas i już jestem na twardej, bitumicznej nawierzchni, równej i bez łat. Zawsze to jakiś rarytas, po polskiej rzeczywistości.
Nie wracam już na autostradę, tylko zagłębiam się w miejscowym klimacie, słowackie wioski, wioseczki i maleńkie miasteczka. Ruchu prawie nie ma, tylko przemykający wygłodniali Słowacy, z porannym pachnącym pieczywem.

W Dunajskiej Stredzie zbuszowałem market w celu uzupełnienia zapasów żywności. Węgry w sumie są na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko przeskoczyć Dunaj. No to chyc i już jestem u Madziarów.
No tak, tylko mapy nie mam, ale jest skraweczek Madziarów na tej słowackiej, to może się uda zadowolić tym skraweczkiem?
Obrazek

Pogoda dopisuje, słoneczko świeci i robi się całkiem ciepło, jakieś 20+.
Miasteczko o dźwięcznej nazwie Gyór, całkiem fajne, z urokliwą starówką, tylko gdzie dalej jechać?
Kierują na autostradę M1 na Bratysławę, ewentualnie Wiedeń też jest w opcji, ale ja nie chcę ani tu, ani tam. W końcu przedarłem się przez Gyór i wyczaiłem boczną drogę nr 85 na Sopron.
Wtedy właśnie, gdy rozgryzałem słowacką mapę na węgierskiej ziemi, podjechał do mnie młody rowerzysta i zapytał po angielsku, czy mi nie pomóc?
Już się odnalazłem na mapie i grzecznie podziękowałem za pomoc, ale to bardzo miłe, że ktoś sam podjeżdża i chce pomóc Polakowi. Jak to mówią, Węgier, Polak dwa bratanki i coś w tym musi być.
Po drodze do Sopron minąłem wykopy archeologiczne pod autostradę, ostro po heblach i nawrót. Musiałem się zatrzymać i cyknąć fotkę dla żony, bo wygrzebywanie staroci z gleby, to jej druga miłość.
Widać, że ciągle coś robią, budują i autostrady rosną jak grzyby po deszczu. Myk i już jestem w austriackim Weppersdorfie. Taka mała przytulna miejscowość. Zajechałem na fajną stację benzynową w celu nabycia winietku na autostradu, którą ktoś zrobił sobie u siebie na podwórku, przed domem. Obsługuje ją sympatyczne małżeństwo. Winietku 4,50 euro, na 10 dni szaleństwa Jelonkiem po ichnich autostradach. To znacznie taniej niż u nas, gdzie autostrada jest czymś unikatowym, super drogim i prawie nie spotykanym.
Wracając do stacji benzynowej, bo to u nas nie do pomyślenia, by można było sprzedawać sobie na podwórku paliwo, a przecież jesteśmy w tej samej UE.
Zupki niestety nie zalałem, bo na stacji był tylko automat z kawą, ale kawa też była dobra, choć mniej pożywna i bez klusek.
Poruszałem się dalej bocznymi drogami, podziwiając zamki i zaciszne miejscowości. Jakiś taki spokój i błogość, nikt się nie śpieszy. Austriacy, jacyś tacy wyluzowani i pogodni.
Mam trochę zamieszania z przedostaniem się na drogę nr.54, bo na autostradę A2 jakoś mi się nie śpieszy. W Aspang Markt udaje się wjechać na tą 54 w stronę Grazu. Jest fajnie, bo główny ruch jest na autostradzie, a tutaj tylko nieliczni lokalsi. Teren robi się coraz mocniej pofałdowany i ostro wspinam się w górę. Pogoda dopisuje, jest ciepło i słonecznie.
Mimo wszystko, to nadal dosyć główna droga, zatem postanawiam sobie urozmaicić dzisiejszy dzień. Co jakiś czas są jakieś drogi do okolicznych miejscowości, mapa wprawdzie nic na ten temat nie mówi, ale jakby złapać dobry azymut, to powinienem się przebić do drogi 72, która prowadzi na autostradę S6 w stronę Zell Am See. No to długo się nie zastanawiałem i pierwsza napotkana droga, ciach w prawo. Jakoś to będzie he, he. Zanurzyłem się w las i za chwilę czekała na mnie niespodzianka.
Obrazek

Jakaś ukryta stara miejscowość, z bardzo fajnymi zabytkami. Tak, jakby wjechać do zupełnie innego świata, gdzie bezstresowo życie biegnie w otoczeniu pięknych gór. Wąski kręty asfalt wił się ostro w górę odsłaniając kolejne miejscowości i prześliczne widoki, na alpejskie łąki, góry i lasy.
Obrazek

Coraz wyżej, coraz piękniej i coraz ciekawiej. Jelonek na trzecim biegu dzielnie walczy z przyciąganiem. Zatrzymuję się w jednym miejscu by zrobić fotę krajobrazową i wydaje mi się, że już jest równo. Zatrzymuję się, a motocykl ziuuu do tyłu. O kurcze, patrzę za siebie a tam ostro w dół. Gdy się człowiek mocno wspina pod górę, to po pewnym czasie jest kłopot z łapaniem poziomu. Gdy tylko na chwilę troszkę się wypłaszczyło, mi wydawało się, że już jest zupełnie równo, a wzniesienie było sobie nadal. Inne triki w postaci zwidów, jeszcze miałem, jak np. podjazd bardzo łagodniał, to miałem uczucie, że zjeżdżam już w dół, a to nadal pod górę było. Dopiero jak głowę odwracałem za siebie, trzeba było skorygować błędne koordynaty w mózgu, no bo jak można zjeżdżać w dół i za plecami mieć jeszcze większy dół?
No i wessało mnie w tych górach na pół dnia. Zapomniałem o istnieniu otaczającej mnie czasoprzestrzeni i o bozonie higgsa też. Kilka razy wjechałem na samą górę i droga się skończyła, to zjeżdżałem do najbliższej miejscowości i ciach w inną drogę.
zobacz filmik
Mój turystyczny GPS pokazywał mi tylko, że jestem gdzieś w wielkim lesie. Zabawa przednia i raz nawet był szlaban i jakiś rezerwat, który za parę euro można było zobaczyć z siodełka motocykla. Fajnie, tylko, że dzień mi się kończył, a ja nadal nie znalazłem drogi nr 72. No i co z paliwem? Stacji benzynowych w tym buszu brak, kilometry uciekają, a ja kompletnie nie wiem ile Jelonek w takim terenie sobie pije? Jak spala ze 4L na setkę, to zaraz mi braknie, a na rezerwie w takich stromych górach niedaleko zajadę, no i w którym kierunku, tak właściwie jechać?
Jak się jeździ przez pół dnia po tych serpentynach, to świat może nieźle zawirować i kierunki trzeba namierzać mniej więcej po słońcu jak ludzie pierwotni.
Z czasem coraz bardziej obawiam się, że nie znajdę na czas paliwka. Kolejny ostry wyjazd na szczyt i brak przebicia na drugą stronę góry już przestaje być zabawny. Zjechałem na sam dół i kolejne podejście inną drogą. Uwierzycie, że się udało, dotarłem do szerszej, wyglądającej na główną drogę. Byłem święcie przekonany, że to ta poszukiwana nr 72.
Dotarłem do stacji benzynowej, gdzie była przesympatyczna pani.
Obrazek

To ta niepozorna stacyjka. Dostałem za darmo wrzątku na zupkę. Gdy tylko zacząłem jeść na stojąco przy motocyklu, pani wyszła ze środka i zapraszała mnie do stolika. Podziękowałem grzecznie, pokazując na tyłek, że boli przeokrutnie. Pani się roześmiała i wróciła do swoich obowiązków. Była jeszcze sympatyczna pogawędka z dwoma lokalsami, byli bardzo zainteresowani skąd jadę i gdzie?
Jak powiedziałem, że na Grossglockner, to kiwali głowami porozumiewawczo i życzyli niezapomnianych widoków.
Potem jeszcze poszedłem do tej przesympatycznej pani zakupić małą kawusię, bo jak pojadłem to spać mi się zachciało, a dostałem o takie coś.
Obrazek

Zastawa godna co najmniej cesarza. Poczułem się bardzo dobrze. Tacy mili i sympatyczni ludzie, w miejscach, których nie ma na mapie, a miałem niby dosyć dokładną tą mapę Austrii.
Jeszcze tylko kibelek przed odjazdem a tu kolejna niespodzianka.
Obrazek

Za jedyne dwa euro wyskakują trzy tańczące laski. No i kto mówił, że w Austrii jest drogo?
Dziewczynki zostawiłem w spokoju i ruszyłem dalej przed siebie.
Chwile jeszcze jechałem, zanim dojechałem do jeszcze główniejszej drogi, która okazała się drogą nr 72. No to kurcze, gdzie ja byłem do tej pory?
Na pierwszej większej miejscowości zidentyfikowałem swoje położenie na mapie i rura w stronę autostrady S6, by nadgonić trochę straconego czasu.
Do autostrady dojechałem jak po sznurku i ogień w tłoki 100-110 km/h. Mniej ciekawie niż na bocznych drogach, ale można podziwiać jakość drogi. Wiadukty, mosty i fajne tunele. W niektórych Jelonek robił niezły hałas niemalże na pełnych obrotach. Tunele zrobiły się jeszcze bardziej ciekawe, gdy zaczęło lać, bo przynajmniej chwile nie leciało z góry. Oczywiście sytuacja już przerabiana, leje a parkingu niet. W końcu się trafił i mogłem wciągnąć na mokre suchą przeciwdeszczówkę. Góry za to robiły się coraz większe i potężniejsze. Było czym cieszyć oko.
Obrazek

Deszcz jednak nie dawał za wygraną i lało coraz bardziej i bardziej. Zmęczony zjechałem z autostrady w poszukiwaniu miejsca na nocleg.
No i tak jadę i jadę. Z prawej strony góry, z lewej strony góry i gdzie się tu rozbić? Ciężka sprawa. Są jakieś łąki, ale jak tam się dostać, gdy dróg dojazdowych nie widać? Jakoś muszą przecież wjeżdżać tam ciągnikami?
Jest w końcu asfaltowa po lewej ostro w górę, no to jadę. Widoczność spada, deszcz i mgła robią swoje. Jakieś domy, to też nie dobrze, jadę wyżej. Domy się skończyły i widzę trawiastą dróżkę w krzaki. Porozglądałem się, czy aby nikt mnie nie widzi. Kamizelkę odblaskową ściągnąłem, by niepotrzebnie nie przykuwać wzroku i rura w krzaki. Droga zaprowadziła mnie na łąkę ze świeżo skoszoną trawą. To dobrze, bo jak rolnik dopiero skosił trawę i pada deszcz, to nie będzie się fatygował dopóki nie zaświeci słońce i nie obsuszy siana. Pracowało się na roli no nie hę, hę. Na łące znalazłem jak najmniej pochyły kawałek ziemi, akurat blisko lasu, by we śnie nie zsuwać się w dół po karimacie, ale i tak w nocy zjeżdżałem.
Ciemno się zaczyna robić, leje a ja włączam procedurę rozbijania obozowiska w trudnych warunkach. Najpierw Jelonka okrywam pokrowcem, potem spod pokrowca wyciągam sam namiot. Dopiero jak namiot był już gotowy przyszła pora na resztę tobołów. Szybko do namiotu by jak najmniej zmokły. Na końcu ja, znaczy się Luca, we własnej osobie, ociekający wodą. Ściąganie mokrej przeciwdeszczówki, z przemoczonych spodni skórzanych w małym ciasnym namiocie, wymaga nie lada determinacji.
Na kolację miałem kabanosy z pieczywem i gdy już się najadłem, to zrobiło mi się błogo i cieplutko w suchym śpiworku. Słyszałem tylko bombardowanie kropelek deszczu o poszycie namiotu. zobacz film
Powieki robiły mi się coraz cięższe i już, już miałem odlecieć, gdy słyszę w tym szumie deszczu, że coś wylazło z lasu. Wylazło i chodzi przy namiocie obwąchując. Co to może być?
Pies to nie jest, bo psy mają trochę inne zachowanie, niedźwiedź to też nie jest, bo chodzi bardzo ostrożnie i bada teren. Obstawiam wilka, lub lisa.
Głowy nie wystawiałem z namiotu, tylko siedziałem najciszej jak potrafię, nasłuchując. Adrenalina mi skoczyła i myśli zaczęły się kłębić w głowie. Pierwsza myśl, zapomniałem scyzoryka i nie mam się czym bronić. Kask, mam kask, będę walił kaskiem. W mrocznym świetle obserwują ścianki namiotu , namierzałem. Skoro wącha to w końcu przystawi ten nos do namiotu, a ja wtedy wypróbuję atest w kasku.
Potem nagle przyszło olśnienie, co ten zwierz tak wącha? Jeszcze przecież nie śmierdzę aż tak bardzo? Kabanosy, jadłem kabanosy. Ostrożnie szukam, gdzie są, bo nie wszystkie zjadłem. Opakowanie ma wyszarpaną dziurę, no bo sam ją wcześniej wyszarpałem. Skoro ja czuję zapach tego kabanosa, to ten zwierz z tysiąc lepszym węchem tym bardziej. Zaraz będę miał w gościach wszystko, co jest mięsożerne w tym lesie, łącznie z całą populacją niedźwiedzi.
Szybko reklamówka i szczelnie zawijam nieszczelne kabanosy. Po chwili poszło to coś, a przynajmniej nie słyszę obwąchiwania. Adrenalina trzymała mnie jeszcze z godzinę i wsłuchując się w podejrzane dźwięki w szumie deszczu zasnąłem. Co było dalej w nocy to już nie wiem.
Chciałem adrenaliny, no to mam, aż za dużo.


Podsumowanie:
Przejechanych kilometrów : 513, a taki byłem pewien, że dzisiaj już spokojnie dojadę do Zell Am See.
Widzianych krajów: Słowacja, Węgry, Austria
Awarie: Ja wymiękam, a Jelonek twardziel do samego końca.


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:37 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1678
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Dzień czwarty, wtorek 21 czerwca.

Jedno oko, drugie oko też otwieram, zatem jeszcze jestem. Po krótkiej obdukcji wygląda na to, że to coś nic mi w nocy nie odgryzło. Wszystko jest na swoim miejscu, namiot też wygląda na cały.
Spałem dosyć wysoko, bo do jednego kilometra n.p.m. niewiele brakowało, ale jakiejś większej różnicy w zachowaniu organizmu nie zauważyłem.
W namiocie dosyć jasno i nie słychać padającego deszczu, to pora wystawić głowę.
Obrazek

Takiego widoku to się nie spodziewałem, normalnie na żywo dech zapiera i co najważniejsze, nie pada. Słoneczko miejscami się przebija, to może się wypogodzi i będzie piękny dzionek?
zobacz film
Właściciela łąki, ani policji też nie widać. Mandat za spanie na dziko w takim miejscu, pewnie nie jest tani, a ja nie mam zamiaru czekać, by się o tym przekonać. Mimo to nie śpieszyłem się ze zwijaniem obozowiska, bo namiot nie chciał schnąć, a okolica zachwycała.
W końcu może uda mi się dojechać do tego Zell am See? Ulubiony moment odpalania Jelonka z rana, czyli od pierwszego. Trochę ślizgania po mokrej łące i już jestem na asfalcie.
Po drodze uzupełnianie zapasów w markecie i obowiązkowe smarowanko łańcucha, bo wczorajszy deszcz był dla niego bezlitosny.
W górskim klimacie fajną drogą 311 w końcu dojechałem do tego, ponoć sławnego Zell…
Obrazek

Już od kilkunastu kilometrów, dało się zauważyć, że na drodze coraz więcej przybywa motocyklistów. W samym Zell Am See, rządzą motocykliści, pełno ich na każdym kroku. Samo miasteczko, nic specjalnego, ale położone nad ładnym jeziorkiem i otoczone pięknymi górami. Pewnie w tym cały urok tego miejsca, no i te motocykle, wszędzie, można podziwiać i podziwiać. Wprawdzie najwięcej ścigów i turystyków, ale czasem chopperek się trafi. Wszystkie maszyny lśnią, wypucowane do granic możliwości. Gdzie oni trzymali te motóry? Mój Jelonek uwalony drogowym syfem po pachy, aż wstyd się gdzieś pokazać. Nie wiem, może wstają o piątej rano i pucują swoje cacka, a może wszystko nófki prosto z salonu?
Zatankowałem drogiego paliwka do pełna i obrałem kierunek na cel mojej wyprawy, czyli najwyższy szczyt Austrii Grossglockner 3798m n.p.m. Na sam szczyt się jednak nie wyjeżdża, bo nie ma drogi, a szkoda, nawet wielka.
Malownicza droga nr 107 zaprowadziła mnie pod same bramki. 19 euro i mogę jechać dalej. Przed bramkami pełno wszystkiego, motocyklistów, puszek, puch i autokarów wycieczkowych. Wszyscy chcą w tym samym kierunku. Trochę mi zapał przeszedł, bo nie przyjechałem w góry by się tłoczyć, tylko zażyć dzikości i piękna.
No nic, sznureczek i pniemy się w górę, Jelonek czwarty bieg i cały czas jedzie. Co jest, miała być wielka góra? Toż wczoraj miałem większe stromizny, jak buszowałem po tym dzikim lesie? Mijam tabuny rowerzystów, nawet jakiś skuter, wyglądający na taki 50cc i tylko czasem ktoś o wiele silniejszy mnie na prostym odcinku kulturalnie wyprzedza. W końcu zatrzymałem się by pacnąć fotkę, bo widok robi się miodzio.
Obrazek

Ale, żeby tak wysoko i cały czas na czwartym biegu dwieściepięćdziesiątką? Co oni dają do tego paliwa? Popatrzyłem na drogę w dół, no kurcze całkiem, całkiem.
Potem jednak było stromiej i trójka poszła w ruch, a w jednym miejscu, to była nawet jedynka i dwójka. Był to odcinek specjalny na kostce brukowej, ale o tym później.
Czym wyżej tym piękniej, ale o dziwo i cieplej. Wydawało mi się, że skoro w górze jest śnieg, to będzie ziąb, a tu prawie upał. Cały czas piłuję Jelonkiem pod górę i się zastanawiam ile jeszcze można, by go nie przegrzać? Chłodzenie samym powietrzem, przy mniejszej prędkości i na wyższych obrotach nie jest zbyt skuteczne. Motocykl, jednak nawet nie zastękał i dzielnie szedł pod górę, aż się zatrzymywałem by sprawdzać, czy nie wywaliło jakiejś uszczelki i nie zagotowało oleju, ale nie. Wszystko wygląda dobrze i silnik pracuje bez zastrzeżeń, tylko, jakby bardziej miękko i aksamitnie. Żadnych drgań, tylko przyjemne mruczenie z basikiem od tłumików. Górskie powietrze, z dobrym paliwem, czynią cuda.
Jelonek brnie dzielnie nawet przez zaspy.
Obrazek

Po drodze, jest wiele innych atrakcji, jakieś budowle pomniki, wystawy, ale mnie interesuje, tylko droga i przepiękne górskie widoki. No i dmuchawy śnieżne też mają ciekawe.

Obrazek

Takie małe czołgi do rozprawiania się z zaspami śnieżnymi. Fajna robota musi być.
Teraz jeszcze małe chłodzenie silnika, ale bez obaw, taki chłyt maketingowy.
Obrazek

Silnik był już wystudzony. Nie zafundowałbym sobie pęknięcia cylindra 1500km od domu. Para jak widać nie leci, choć miałem kiedyś, kolegę, który jak mu się nagrzał komar, kładł go do rzeki w celu wystudzenia i fajnie bulgotało. Komar jednak długo nie pojeździł.
Gorąco, upalnie, tylko w tunelach lodowate powietrze było. Takie skoki temperatur dla zdrowia niezbyt dobre, a może właśnie bardziej się zahartuje?
Obrazek

Za tunelem zjazd w dół. Silnik się wyziębia, ale za to hamulce dostają w kość, a raczej w stal..
Obrazek

Przednia tarcza się przebarwiła od gorąca, ale płyn hamulcowy się nie zagotował. Tylne koło tak mi się rozgrzało, że ledwo mogłem dotknąć felgi, przy samej oponie. W pobliżu bębna nawet nie próbowałem, ale na szczęście aluminium się nie przebarwiło od temperatury. Muszę przyznać, że odlewane koła aluminiowe w górach świetnie odprowadzają ciepło, niczym radiator na procesorze. Dlatego na więcej mogłem sobie pozwolić. Na kołach szpryszkowych musiałbym często robić przerwy, bo upieczenie hamulców na tej górze, to żaden problem. Z resztą smród palonych okładzin, był czymś nieodzownym dla tego krajobrazu.
Pytanie, tylko ile jechać by nie przegiąć i pod górę nie usmażyć silnika, a w dół hamulców?
Z czasem jednak przestałem się nad tym zastanawiać i po prostu czerpałem frajdę z jazdy w tych pięknych okolicznościach przyrody.
Do parkingu pod Grossglocknerem dojechałem szybciej niż myślałem, a tam istny jarmark. Wszystkiego pełno, a motocyklistów oczywiście najpełniej.
Obrazek

Jest i słynny Grossglockner , to ten za tą łódką
zobacz film

Obrazek

Tylko skąd ta łódka się wzięła? No i słynny lodowiec, ale czyścioszek, to on nie jest.
Obrazek

Na dole chodzili po nim ludzie i niewiele odróżniali się od kamieni, ale mi się tam schodzić nie chciało, by wyglądać jak kamień i dotknąć zimnego. Wolałem pozować trochę wyżej.
Obrazek

Trochę, jakoś tak za łatwo i za szybko poszło, spodziewałem się większego wyzwania. Skuterkiem 50cc, spokojnie też tu się wjedzie. Ślicznie jednak jest, ale pora wracać.
Pooglądałem jeszcze motocykle w poszukiwaniu polskich blach, ale najwięcej Niemców, Austriaków i całej reszty motocyklowego światka. Polaków brak, ale za chwilkę słyszę znajomą mowę, jednak są. Pięciu motocyklistów z różnych stron Polski, zebrało sobie paczkę i właśnie przyjechali. Podszedłem do nich i się przywitałem.
Pierwsze pytanie, jakie padło, to czy jestem sam? Eee, no to szacun, usłyszałem.
Jak jeszcze powiedziałem im czym tu przyjechałem, to zapadła niezręczna cisza. Nie chciałem już im mówić, że śpię na dziko w namiocie i jem niedźwiedzie. Pogadaliśmy trochę i życząc sobie szerokiej drogi rzuciłem się w dół, bo hamulce już całkiem zmarzły.
Po drodze minąłem podwójną zaporę i chętnie zapoznałbym się bliżej, ale był zakaz zjazdu.
W brzuchu zaburczało i zaraz zatrzymałem się przy ponętnych zapachach wydobywających się z górskiej restauracji. Garnuszek w dłoń i pora na gotowanie. Całe jeden euro zapłaciłem za wrzątek. Pan majestatycznie wyciągnął swoją prywatną portmonetkę i moje euro wylądowało jako napiwek.
Obrazek

Zupka smakowała wyśmienicie w tak pięknych okolicznościach. Smacznego mniam. Dzisiaj grzybowa, tylko, gdzie są te grzyby?
Obrazek

Po obiadku, czułem jednak niedosyt. Był to niedosyt jazdy po winklach, zatem powtórka z rozrywki. Jeszcze raz szczytami się przejechałem. Tym razem bez zatrzymywania na zbędne studzenie. Tarcza zrobiła się fioletowa, ale układ hamulcowy wytrzymał. Coraz lepiej mi też szło wykładanie się na zakrętach i pokonywanie strachu przed niespodziewaną glebą. Dobry asfalt to i oponki nie robiły psikusów. Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia, bo w jednym miejscu już była policja otoczona motocyklistami. Na szczęście obyło się bez większych obrażeń cielesnych, ktoś chyba po prostu nie wyrobił na zakręcie.
W sumie to dobrze, że jeszcze raz się przejechałem, bo natrafiłem na drogę z kostki brukowanej, którą jakoś wcześniej zignorowałem. Wjazd miały tylko motocykle i samochody osobowe, a autokary i kampery mogły sobie jedynie pogwizdać.
No i tutaj był konkretny podjazd, drugi bieg, a czasem redukcja do jedynki by nie wypaść z zakrętu. Prędkość przy mijaniu z pojazdem z naprzeciwka, czasem miałem tak małą, że motocykl walił mi się na kostkę i musiałem się nieźle napocić, by nie dać się przyciąganiu. Szybciej nie dawało rady bo śliska kostka była niepewna i wykładanie motocykla na czymś takim, mogło by się skończyć nieciekawie. Dałem jednak radę, tylko ręce mnie rozbolały od tego trzymania równowagi. Wcześniej już były zmęczone a teraz zaczęły już protestować. Wysoko umieszczony bagaż też mi nie pomagał.
Obrazek

zobacz filmik
Zjazd poszedł o wiele sprawniej, bo nie było takiego ruchu i mogłem sobie pozwolić na ciut większą prędkość. Na szczycie był punkt widokowy i wystawa zdjęć ze starodawnych wyścigów motocyklowych. Chętnie bym zobaczył coś takiego w stylu retro, oczywiście na żywo. Był to też chyba najwyższy punkt całej trasy 2626m n.p.m. Tak wysoko to jeszcze nie byłem. Pora wracać, zatem zjeżdżam 107-ką na sam dół, ale po drugiej stronie gór. Momentalnie się zachmurzyło, oziębiło i zaczął kropić deszcz. Nie na tyle jednak intensywnie, by sięgnąć po przeciwdeszczówkę.
Na samiutkim dole dla odmiany piekło. Gwałtowna zmiana klimatu, żar z nieba leci i sucho jak pieprz. Ze 40 stopni. Ze mnie się leje, jak z konewki. Pozbywam się wszystkiego co się da i zostawiam, na sobie tylko kurteczkę.
Co tu teraz robić? Na czwartek i tak nie dojadę do domu, bo mam poślizg dwa dni, to cały plan poszedł się kisić?
Raz kozie śmierć, Italia niedaleko, to być już tutaj i nie zaglądnąć, byłoby niewybaczalne. BabaLuca, jak się dowie, to nie będzie zadowolona.
Ale grzeje uf. Jak tu mogą ludzie mieszkać w takim piekle? Najwyraźniej całe gorące afrykańskie powietrze zatrzymuje się na tych górach i stąd taka różnica klimatu z jednej i drugiej strony Alp. Italia wita!
Obrazek

Pierwsze wrażenie, to jak wjazd do kraju trzeciego świata. Bardziej brudno, niedbale, asfalt popękany, biedniej, ale później gdy pojawiają się kolejne góry, robi się znowu pięknie. Tylko jakieś takie jakby jaśniejsze te góry. Nastrajają bardzo fajny górski klimat.
Obrazek

Niewiele myśląc, strzał w bok w kierunku interesującego kanionu. Droga SS51.
Kto nazywa drogę SS? Może mają jakieś pozostałości po tym niemieckim szaleńcu z SS?
Droga wije się malowniczym kanionem, obok rzeka o niesamowitym kolorze i jeszcze rewelacyjna szutrowa, wąska dróżka nad samą rzeką, wyłącznie dla rowerzystów. No tu to rowerzyści mają swój raj i widać, że licznie z niego korzystają.
Dzień się jednak kończy, ja jestem wykończony tym machaniem kierownicą i dobrze by się gdzieś ululać w miłym miejscu. Po drodze natrafiam jednak na dodatkowe zasieki.
Obrazek

Dwa kopulujące tiry, zatarasowały całą drogę. Próbuje się przecisnąć, ale z jednej strony lita skała a z drugiej przepaść, nawet rowerzysta się nie przeciśnie. Te dwa tiry nie miały szansy się zmieścić w tym miejscu. Oczywiście żadnych znaków ostrzegawczych. Wot taka włoska fantazja. Kierowcy jednak byli zawodowcami i małymi szarpnięciami na wstecznym rozdzielili zakochane tiry. Ślady szminki jednak zostały, ale obyło się bez większych strat.
Ruszyłem dalej w dół w stronę Cortiny.
Daleko nie ujechałem, bo niebieska tabliczka z napisem CAMPING, skusiła mnie by odbić w prawą wąską szutrową dróżkę. Camping niczego sobie, więc idę zapytać się o cenę.
Pan coś dziwnie do mnie mówi, a ja mało co mogę zrozumieć. Co on do mnie gada? Okazało się, że zostałem wzięty za Niemca i pan chciał mi wszystko wyjaśnić łamaną niemiecko-włoską składanką. Poprosiłem by mówił po włosku, bo mam szefa Włocha i wszystkie brzydkie słowa łapię w tym języku.
5 euro za mnie i 7euro za Jelonka w namiocie, razem 12euro. No to trochę luksusu mi się należy, zatem biorę.
Kemping przytulny, prysznice i sanitariaty czyściutkie, na najwyższym poziomie. Obok płynie górska rzeka o niesamowitym kolorze, więc chyżo rozbijam się blisko tej szumiącej rzeczki. Namiocik szybko zaistniał i przyszła pora na atrakcje dzisiejszego wieczoru. Nr 1, to gorący prysznic, a potem kolacyjka i mały rekonesans po terenie kempingu.
Obrazek

Rzeka też wygląda bardzo kusząco i ten niesamowity kolor ultra-maryna.
Obrazek

Do wody wskoczyłem szybko, ale wyskakiwałem jeszcze szybciej, a nawet w podskokach. Ziiimna looodooowata ta woda. Zupełnie jakby dopiero co z roztopionego śniegu była, ale jak mi się później ukrwienie w stopach poprawiło. Miałem stópki czerwone jak buraczki.
Jeszcze przed zmrokiem było piękne widowisko. Na dole półmrok, a szczyty gór lśnią czerwienią od zachodzącego słońca. Aparat niestety właściwie nie potrafił tego cuda uwiecznić, oddając nastrojowy klimat. Potem zaczęło trochę kropić, ale ja już opuszczałem ciężkie powieki w zwiewnym namiociku, koloru szumiącej górskiej rzeki. To był naprawdę piękny dzień.
A jeszcze byłbym zapomniał. Wcześniej dzwoniłem do BabaLucy, prosząc by się nie denerwowała, bo jestem na kempingu. Zapytała, a dlaczego ma się denerwować?
No bo jestem na kempingu, ale we Włoszech….


Podsumowanie:
Przejechanych kilometrów : cały dzień jazdy od rana do wieczora,
a przejechanych tylko 325km
Widzianych krajów: Austria, Włochy
Awarie: męczyłem sprzęta jak mogłem, a on nic. Nadal w pełni sprawny i na jednym zbiorniku frajda przez cały dzień, aż wszystkie kości rozbolały.


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:38 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1678
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Dzień piąty, środa 22 czerwca.

Rano ogarnął mnie leń, dzień zapowiadał się słoneczny i ciepły, kemping bardzo fajny to nic, a nic nie śpieszyło mi się, by go opuszczać. Pierwszy raz w życiu zagotowałem sobie wody przy pomocy mojej chińskiej grzałki. Jak mnie glebneło, gdy dotknąłem metalowego garnuszka, to zobaczyłem w pomieszczeniu całe konstelacje wraz z drogą mleczną. Grzałka fajna, bo mała i szybko gotuje, ale lepiej jej przy pracy nie tykać. Stwierdziłem, że chiński motocykl, to i musi być chińska grzałka he, he. Jelonek aż tak to nie wierzga.
Obrazek

Zupka z prądem też była wyśmienita. Jeszcze tylko pyszna włoska kawa z automatu, za jedyne 50centów i mogłem ruszać na kolejną przygodę. Trzeba przyznać, że Włosi nie piją byle czego i mają naprawdę wyśmienitą kawę, nawet tą z automatu, a w restauracji to już poezja smaku.
Tylko, gdzie tu jechać? Mam ze sobą wydrukowaną kartkę z Google, z Alpami, gdzie jest kawałek włoskiej strony, ale to tylko zgrubny pogląd na sprawę. Tak mniej więcej, by wiedzieć, gdzie Austria, a gdzie Włochy. No bo ileż może się zmieścić na kartce formatu A4?
Kemping opuściłem dopiero, gdzieś po dziesiątej i ruszyłem w kierunku Cortiny del Ampezzo. Bardzo fajna górska miejscowość dla amatorów zimowego szaleństwa i letniego w sumie też. Wyciąg narciarski pionowo do góry robi wrażenie.
Obrazek

Podpytując trochę tubylców, obrałem nowy cel, czyli drogę nr SR48 w kierunku przełęczy Passo Falzarego 2117m n.p.m. Droga od razu zaczęła iść ostro pod górę. Świetnie wyprofilowane zakręty z popękanym, ale bardzo dobrze trzymającym asfaltem. Właściwie, to asfalt już się dawno wytarł i sterczały tylko ostre kamyczki, które wgryzały się w oponki.
Widoczki znowu przepiękne i aż nierealne.
Obrazek

Zakręty cudne, można kłaść maszynę ile się chce, a i tak uślizgu nie będzie. Mogłem się wyżyć za wszystkie czasy, bez strachu, że niespodziewanie Jelonek pójdzie ślizgiem. Starałem się jednak trzymać podesty ze dwa centymetry od asfaltu, bo jak zaryję, to na tak szorstkim asfalcie, albo od razu urwie podest, albo obróci mnie razem z motocyklem. Lepiej to minimum bezpieczeństwa zachować i nie przeginać. Oponkę i tak prawie zamknąłem. Więcej, to można tylko po rozmontowaniu podestów i dolnego tłumika.
Obrazek

Jednym słowem raj dla motocyklistów. Tam jak ktoś ma opory przed pochylaniem motocykla, to szybko się ich wyzbędzie. Na szczycie wystawka zabytkowych traktorów.
Obrazek

Jeden był nawet odpalony i można było sobie posłuchać pyr, pyr, pyr. Ciekawe jak by chodził z tłumikiem od motocykla?
Zjazd w dół, to poezja. Dzisiaj wyjątkowo nie mam stracha i pozwalam sobie na odrobinę szaleństwa, oczywiście w granicach przyzwoitości. Jelonek pięknie się wykłada i zwinnie zmienia kierunki niczym sarenka. Droga malowniczo wije się przez górzysty teren, pogoda idealna. Wprost raj dla motocyklowej duszy.
Mijane górskie miejscowości też urzekają swoim klimatem i pogodną aurą. Lokalsi również tryskają humorem i pomysłowością.
Obrazek

Ciekawe jak się tym jeździ po tych ostrych winklach? Silnik mały dwusuw robiący pocieszne brym, brym, brym. Na początku miałem nawet okazję zasiąść za sterami podobnego wehikułu, ale zbagatelizowałem nadarzającą się chwilę, a później już się nie trafiło.
Musiałem być dosyć wysoko, bo później zjeżdżałem i zjeżdżałem do miasta Bolzano.
Dalej to już główną wypłaszczoną, z dużym ruchem drogą, dojechałem do sporego miasta Trento. Gorąco a nawet upał. Dużo rozgrzanego betonu promieniuje, potęgując uczucie gorąca. Paliwa mam już mało i rozglądam się za stacją. Stacje są, ale pozamykane. Normalnie w środku dnia, zajeżdżam na jedną, zamknięta, no to na drugą, też zamknięta. Ma jednak automat na kasę, no to jestem uratowany. Ta uratowany, automat jest i nawet działa. Chętnie kasę przyjmie, ale sam pistolet na benzynę przypięty kłódką. Ale dlaczego akurat ten do benzyny? Ropę można zatankować, a dlaczego benzyna zamknięta. Kradną? Niestety pora siesty i przez dwie godziny wszystko pozamykane. Jadę dalej, bo szkoda czasu, tylko gdzie?
Zgubiłem tą wydrukowaną kartkę i co teraz? Wiedziałem, że jestem już bardzo blisko Wenecji i Werony, ale nie tam mam jechać. Mózg pracuje na zwiększonych obrotach i staram sobie przypomnieć co było na tej białej z czarnymi kreseczkami karteczce? Rzeka, tam była chyba jakaś rzeka? Muszę ją znaleźć i dostać się na drugi brzeg, a potem chyba trzeba było się trochę cofnąć i odbić na lewo w stronę gór.
Tyle udało mi się przypomnieć, reszta to biała plama. Faktycznie rzekę znalazłem i jak pamiętałem tak zrobiłem, tylko, że po drugiej stronie kierują na płatną autostradę w kierunku Bolzano. Stamtąd przecież jadę, zatem pierwszy zjazd i pudło. Tylko okoliczne miejscowości, no to znowu na trzypasmówkę i kolejny zjazd miał już drogę na lewo, prowadzącą między górami. Wjechałem w ciemny długi tunel, a mój Jelonek w połowie robi buuuuu. Szybko przekręciłem na rezerwę, ale było już za późno. Motor zdechł. Momentalnie poty mnie zalały, bo jak się teraz zatrzymam w wąskim tunelu, to rozpędzone puszki mnie rozjadą. Wyprzedzać i omijać tu nie wolno, bo nie ma na to miejsca. W takich chwilach założona kamizelka odblaskowa, może być bardzo cenna. Wcisnąłem sprzęgło i tak się toczę na zdechniętym silniku. No i cudem dotoczyłem się do zatoczki SOS. Są kamery, czyli już mnie widzą i zaraz przyjedzie obsługa tunelu. Mandat za coś takiego w tunelu nie należy do tanich, a jeszcze pewnie doliczą słono za holowanie. Musze się śpieszyć, otwieram korek wlewu, by podciśnienie nie spowalniało dopływu do gaźnika i Jelonek odpala od pierwszego. Jedynka, but i już mnie nie ma. To było najdłuższe pięć minut tego dnia. Produkcja adrenaliny zapewniona.
Zatrzymuje się na najbliższej stacji benzynowej. Sjesta im się już skończyła, zatem tankuję do pełna. Będzie 300km spokoju. Na stacji też kupiłem mapę Alp i ku mojemu zadowoleniu, okazało się, że jestem na tej właściwej drodze, na której właśnie powinienem być, czyli SS43, która potem przechodzi w SS42. Czyli jadąc na czuja, pojechałem całkiem dobrze.
Obrazek

Emocje opadły i w nagrodę zakupiłem sobie pyszną kawusię w przyległej włoskiej restauracyjce. W planach mam jeszcze dzisiaj dojechać do przełęczy Stelvio. Jadę jak po sznurku nie żałując manetki. Wspinam się wyżej i wyżej po superaśnych winklach i droga mi się skończyła w jakiejś wiekowej miejscowości. Co jest?
Wyciągam mapę i nie mogę się odnaleźć. Jestem w Peio? Miasteczko urocze, bo położone na niezłej stromiźnie i chętnie bym tu został dłużej, ale plany mam inne. Zjazd w dół i cała godzina w plecy, choć na mapie droga wygląda jak mały sterczący od głównej ogonek.
Zjechałem do miejscowości Ossana i zrozumiałem swój błąd. Brak oznaczeń, a w stronę Peio położony nowiutki asfalcik, gdzie główna przez Ossanę jest stara i popękana. Pewnie nie ja pierwszy się dałem na to złapać. Do tego Włosi oznaczają sobie drogi jak chcą. Raz jest kierunek na większą miejscowość, ale częściej na te najbliższe maleńkie. Numer drogi, za to jest najrzadziej spotykany i to na maleńkich tabliczkach. Żeby było jeszcze śmieszniej, to niektóre drogi mają nazwy własne i wtedy weź się człowieku połap w tym wszystkim? Dobrze, że zakupiłem dokładną mapę. Tylko niedobrze, że wożę ją zamkniętą w kufrze.
Daleko jednak nie ujechałem, bo za jakąś godzinkę zrobiło się niespodziewanie zimno, przy asyście deszczu i też nagle opanowała wszystko gęsta mgła.
Ostre zakręty, mokry asfalt i widoczność na zaledwie kilka metrów, to nie jest dobre połączenie. Samochody wynurzają się w ostatniej chwili, a o nieszczęście nie trudno. Ujechałem tak kawałek i wyczerpany odpuściłem. Tylko znajdź człowieku w takich warunkach dobre miejsce do spania? Jakaś mała miejscowość z hotelami, na który mnie nie stać. W ostateczności zawrócę i pójdę jednak do tego hotelu, ale jadę jeszcze kawałek. Jakiś pomnik po prawej złowieszczo wyłania się z mgły. Jest jakaś szutrowa droga na lewo, to długo się nie namyślam i znikam w białej nieznanej otchłani.
Po chwili wyłania się jakiś most, czy też brama wjazdowa. Ostrożnie wjeżdżam, a tam jakiś większy plac. Zatrzymałem się i szukam kawałka trawy pod namiot. Deszcz słodko sobie leje, a mgła nie odpuszcza. Pewnie to sama chmura się pofatygowała, a nie tylko jakaś mgła. Bujam się w chmurach, ale, żeby było fajnie i beztrosko to nie powiem.
zobacz filmik
Rozglądam się po mlecznej okolicy i ze zdziwieniem zauważam, że nad głową wisi mi wagonik z kolejki linowej. Czadowo, taaka impreza, zostaje do środy he, he.
Jelonka już okryłem pokrowcem, zaczynając procedurę osadniczą, a tu słyszę jakiś samochód. Z mgły wyłonił się pojazd wojskowy 4x4. Mundurowi przystanęli i się patrzą. Ja udaje, że gdzieś dzwonię i że niby ich nie widzę. Postali chwilę i ruszyli dalej. Chyba w stronę koszar? Może tam dalej w tej mgle są jakieś koszary? Przynajmniej tak wyglądało, jakby wracali do bazy, bo po jakimś czasie samochód umilkł.
Tu nie mogę zostać, bo zostałem namierzony. Do tego jeszcze nad głową wyłoniły się dwie krzyżujące się duże linie wysokiego napięcia. Jak deszcz mocniej padał, to złowieszczo trzeszczały i buczały. Będzie przebicie i zaświecę jak żarówka.
Szukam innego miejsca. Jest strumyk, dolinka i trawka. Tutaj będzie dobrze. Trudno ocenić sytuację w gęstej mgle, ale raczej nie powinienem już być widoczny z tej szutrowej drogi. Jak będzie mnie chciało wojsko znaleźć, żywcem się nie poddam. A może chcieli mnie zaprosić do ciepłego, suchego pokoiku w koszarach i poczęstować ciepłą strawą?
Wymęczony i przemoknięty padłem w namiocie. Nawet jeść mi się już odechciało. Góry uczą pokory. Momentalnie warunki zmieniają się na mało przyjazne dla człowieka. Najgorsze, że nie mogłem zasnąć. Może to przez tą wysokość 1935m n.p.m.?
Tylko szum górskiego potoku, dzielnie towarzyszył mi przez całą noc.



Podsumowanie:
Przejechanych kilometrów : 280 zaledwie. Jak tak dalej pójdzie, to jutro nawet 200 nie przejadę.
Widzianych krajów: Włochy
Awarie: Jelonek jest debeściak!
W najgorszych chwilach jest niewzruszony, tylko o paliwie dobrze jest pamiętać.


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:38 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1678
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Dzień szósty, czwartek 23 czerwca.

Przekoczowałem jakoś do rana, bo spaniem tego nazwać nie można. Mimo to, nawet czułem się w miarę wypoczęty. Deszcz prawie przestał kropić i chmura porozrywała się na mniejsze kawałki odsłaniając skrawki tajemniczej okolicy.
Obrazek

Miejsce obok kolejki linowej okazało się całkiem dobre i bezpieczne, bo nikt mnie w nocy nie znalazł. No prawie nikt, bo tego poranka przy namiocie zlokalizowałem wyglądającą na całkiem jeszcze świeżą, kupę.
Obrazek

Kupa raczej sporych rozmiarów i nie była na pewno moja. Być może coś przyszło w nocy i narobiło mi pod samym namiotem? Tylko co? Nieświedź ?
Wajrak na tropie z pewnością szybko by zidentyfikował właściciela tej kupy, po smaku, konsystencji i aromacie. Ja niestety musiałem się poddać w tej materii i już nie zagłębiałem się dalej w tą kupę. Do tego trzeba prawdziwego fachowca, a nie lajkonika, takiego jak ja.
Namiot wcale nie chciał schnąć, a ja wcale nie chciałem tu dłużej siedzieć. Zwinąłem przemoczony tak jak stał. Wieczorem go sobie wysuszę. Ubranie też przesiąknięte wilgocią. Para z ust leci bo zimno, ale damy radę.
Jelonek jak co rano ochoczo od pierwszego strzała i jedziemy.
Wracam kawałek by zobaczyć ten wczorajszy, złowieszczo prześwitujący przez mgłę pomnik.
Obrazek

Teraz nie wyglądał ani trochę strasznie. Już wiem nawet gdzie jestem. Na kolejnej przełączy Passo del Tonale. Od razu człowiekowi raźniej, gdy wie gdzie jest.
Teraz tylko zjazd do Ponte di Legno (w tłumaczeniu miejscowość o nazwie most z drewna, czy też drewniany most) i prawo na burt na trasę SS300. Dotarłem do tego Ponte di Legno i skręciłem na centrum. Drogi SS300 jednak nie widać, to korzystam z napotkanych lokalnych gps-ów. Kręcą głowami na znak, że nie wiedzą o co mi chodzi? Wyciągam mapę i pokazuje poszukiwaną drogę SS300.
Aaaa Passo Gavia, to trzeba się kawałek cofnąć i na lewo. No i bądź tu człowieku mądry. Miejscowi mają swoją nazwę, a mapa swoją. Zupełnie nie wiedzą, że ta droga ma oznaczenie SS300. Cofnąłem się kawałek główną i faktycznie jest mała tabliczka ze strzałką i nazwą Passo Gavia, ale na zdrowy rozum, to wygląda jak zjazd do przydrożnej miejscowości o tej nazwie. Jakich z resztą wiele przy trasie.
Jadę kawałek i moim oczom ukazuje się znajoma tablica Ponte di Legno. To co, jak już byłem w Ponte di Legno, to musiałem się kawałek cofać główną, by być znowu w Ponte di Legno?
Nie mają połączenia w środku miasteczka, a może to ten opiewany drewniany most się zawalił? Nie ważne. Ważne, że jestem na właściwym szlaku.
Droga pnie się stromo do góry i robi się coraz węższa i węższa. Zakaz ruchu ciężarówek i innych większych pojazdów. Mogą tylko osobówki, nieduże kampery i motocykle.
Obrazek

Duże stromizny, wąsko i prawie brak zabezpieczeń, czyli to co tygryski uwielbiają. Ruchu kompletnie brak, bo jest dosyć rano. Mgły i chmury się jeszcze snują, ale nie pada i widoczność całkiem dobra. Można podziwiać piękne ogromniaste góry i całą otaczającą dziką przyrodę. Jelonek dzielnie mknie do góry nabierając wysokości, a ja jestem w siódmym niebie. Wprawdzie króluje dwójka i trójka, ale i tak jadę prawie dwukrotnie szybciej niż wolno. Ograniczenie do 30km/h nie jest tam postawione bez powodu.
Puszką pewnie jechałbym znacznie ostrożniej, bo miejscami bardzo wąziutko, a puszka szersza od motocykla. zobacz filmik
Gdy robię pamiątkowe fotki mija mnie jakiś baca w 4x4. Potem znalazłem jego biały samochód, chyba przed stajnią dla łowiec.
Obrazek

Na szczycie cisza i spokój, ludzi jeszcze nie ma. Wyjechałem najwyżej w swoim życiu 2652m n.p.m.
Obrazek

Cisza, spokój. Tylko świstaki zawijające sreberka i komunikujące się za pomocą uroczego świstania, kto i ile już zawinął tych sreberek.
Szkoda, że nie nagrałem tych dźwięków, bo były bardzo pocieszne.
Kilka osobników nawet widziałem, a może nawet kilkanaście. Z jednego miałem ubaw po pachy. Siedział na drodze przyglądając mi się uważnie i gdy zbliżałem się dał nura do rury pod drogą. Zatrzymałem szybko Jelonka i z aparatem skoczyłem w jego kierunku. Pac fotkę z fleszem, w nadziei, że zrobię mu piękny portret w tej drogowej rurze, albo, że chociaż oczy mu się zaświecą, a tu proszę.
Wyszła tylko sama rura, świstak spylił, ale nie z tego miałem ten ubaw. Kawałek dalej siedział następny pan ciekawski, a właściwie to stał na dwóch łapach i bacznie mnie obserwował. Ta sama akcja co wcześniej, gdy się zbliżyłem to dał nura w rurę. Tyle, że nie w rurę pod drogą, tylko w rurę wychodzącą z umocnienia brzegu po lewej stronie drogi. Taki mur z kamienia, by skały się nie zsuwały na jezdnię. No i skoczył w tą rurę odwadniającą, a raczej dał nura. Z tym, że rura była za mała i się zmieścił tylko do połowy. Cały tłusty kuper sterczał w stronę asfaltu. Wyglądało to komicznie, niczym z bajek Disneya. Szybko po heblach i gonię, by go capnąć za ten napasiony wystający zadek. W rękawicach motocyklowych to mi chyba całego palca nie odgryzie, a przynajmniej zobaczę jaki jest w dotyku?
No i nie dobiegłem. Świstak zdążył się wycofać i w mgnieniu oka zniknął gdzieś w szczelinie skalnej. Tym razem się zmieścił cały.
Obrazek

A tak niewiele brakowało i już miałbym się od kogo nauczyć zawijać te sreberka.
Śmiałem się potem pod nosem przez pół dnia.
Na Passo Gavia był też kamienny Kościółek i Pan Jezus spoglądający na te piękne góry.
Obrazek

Zjazd w dół był już mniej spektakularny, bo znacznie szerzej i zabezpieczenia się pojawiły. Jeśli już to polecam ten podjazd od strony Ponte di Legno. W połowie zjazdu spotkałem pierwszych motocyklistów. Grupka pędzących cruiserów w pełnym macie, na pustych wydechach, robiła niezłe wrażenie. Wypłoszą wszystkie świstaki jak nic.
W Borgio odbiłem na drogę SS38 w kierunku najsłynniejszej włoskiej przełęczy Passo del Stelvio. Tutaj już mniej dziko, dobry szeroki asfalt, zaczynający się ruch turystyczny. Łagodniejsze podjazdy i solidne barierki zabezpieczające.
Na Gavia było fajniej, ale tu też pięknie. Ciężarówka z robotnikami zablokowała tunel, ale motocykle i rowery puszczają, bo się przecisną. Panowie tynkowali strop. Boże Ciało, a we Włoszech, kraj chrześcijański i Papież jest, nie świętują? Zwykły dzień jak każdy inny.
Droga fajnie wije się pod górę i można się rozkoszować jazdą z widokami. Porsche i ferrari to przeciętne samochody na tej drodze. Widać, że jest dużo takich, którzy potrzebują się trochę wyszaleć i posprawdzać swoje możliwości. Zwłaszcza rowerzyści dają z siebie wszystko.
Mijam pomarańczowy samochód i pana z miotełką. Pan zmiatał z drogi kawałki skał, by nikt się nie wyglebił. Najwyraźniej codziennie rano trasa jest dokładnie sprawdzana i czyszczona dla bezpieczeństwa. Można śmiało się wykładać na zakrętach, bez strachu, że nagle wskoczymy na zdradliwy piasek, czy żwirek. zobacz filmik Na szczycie tyż piknie.

Obrazek

Posiedziałem chwilkę wszamując coś słodkiego i ledwo ruszyłem w dół, zaczęło kropić, a po chwili nawet lać. No i tak w strugach deszczu, mijając grupki pochowanych w krzakach motocyklistów, zjechałem na sam dół. Przynajmniej hamulce miały lepsze chłodzenie. Tylko nieliczni miłośnicy jednośladów nie zważali na ulewę. Reszta czekała cierpliwie aż przestanie padać. Niestety padać nie chciało przestać i ze dwie godziny jechałem w deszczu.
Oczywiście w Merano postanowiłem pojechać skrótem i odbiłem na drogę SS44.
Strzałki na Tirol i jakiś zamek, ale nie mam czasu i sypię prosto. Znowu wspinaczka zakręty i zakrętasy a na mapie wyglądało tak prosto. Widoczki jednak niczego sobie i nawet ichni PKS tu kursuje. zobacz filmiki
Przed samym szczytem jadę sobie wyluzowany na trójeczce, stojąc na tylnych stopkach i podziwiając widoki, a tu koło mnie coś bziuuuu i już mnie wyprzedziło.
Skuterek retro 50cc mnie wyprzedził? Wywaliłem oczy, z zaskoczenia. W lusterku go nie widziałem, bo jak się jedzie na stojąco, to lusterka nie działają. Muszę sobie jakieś dodatkowe zamontować.
Siadłem z wrażenia, a tu w lusterku widzę jeszcze całą bandę skutrów, ale drugi raz już się tak nie dałem. Tego pierwszego jednak nie potrafiłem dogonić, dopiero na szczycie gdy zaparkował.
Obrazek

Gościu kurtka motocyklowa z naszywkami jakiegoś klubu i ogólnie robi wrażenie starego wyjadacza. Skuterek o pojemności 125cc, trochę mi ulżyło, że to nie pięćdziesiątka mnie tak obrobiła. Skuterek wyciaćkany w każdym calu. Z przodu koło zapasowe w pokrowcu. Austriacy pewnie dla zabawy tymi skuterkami wprawiają w kompleksy motocyklistów na wypaśnych maszynach (nie mówię tu o swojej). Jeśli jeszcze mieli profesjonalnie podkręcone silniki to mój Jelonek mógł najeść się wstydu.
Ot tak zaczęło lać. Skuterki odpaliły i ruszyły z kopyta. Ubrałem kominiarkę kask i rękawiczki i rura za nimi w tym deszczu. No i nie dogoniłem. Chłopaki wymiatali, w zakrętach, wykładali się niczym na torze, mimo ulewy. Musieli mieć niezłe oponki i doświadczenie. Nie miałem szans. Wprawdzie mnie też nic nie wyprzedziło, ale marne to pocieszenie. Muszę się jeszcze dużo nauczyć, za to nie wiem kiedy i byłem na samym dole? W deszczu przednia tarcza już nie robi się fioletowa, tylko lśni jak nowa. Deszcz elegancko czyści, ale łańcuch ze smarowania niestety też.
Reszta jazdy to niestety deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Mokro zimno i nieprzyjemnie.
Wjechałem na główną E66 i obrałem kierunek na przejście graniczne z Austrią. Po drodze jeszcze małe zakupy, bo w Austrii dzisiaj święto i wszystko pozamykane.
Włoski sklepik ze spożywczymi różnościami, a w drugiej połowie elegancki bar z kawusią.
Kawa jak zwykle była pyszna i w całkiem przystępnej cenie, ale za chleb zapłaciłem krocie.
Prawie 5euro za malutki chlebek, to trochę przesada, ale cóż było robić? Jeść trzeba.
Pod sklepem zaparkowało dwóch Niemców w odrestaurowanych włoskich pięćsetkach.
Obrazek

Widać, że kasy w odrestaurowanie nie żałowali, ale najlepsze było potem, gdy wsiedli i odpalili sprzęty. Dźwięk jaki wydobywał się, bardziej przypominał jakieś ferrari, niż małe toczydełka. Ciekawe co mieli pod maską? Autka wystartowały jak dwa małe przeciągi.
Trochę się rozgrzałem kawą i również ruszyłem dalej. Do granicy w tym deszczu dłużyło mi się strasznie, choć nie oszczędzałem na paliwie. Droga nudna i płaska z dużym chlapiącym ruchem. Nic ciekawego. Granicę przekroczyłem późnym popołudniem.
W Lienz tankowanie, oraz grzanie przemoczonych rękawic na cylindrach i dalej w drogę. Kierunek trasa nr108. Biegnie niemalże równolegle do słynnej trasy 107 na Grossglockner.
Spodziewałem się podobnych podjazdów i karkołomnych zakrętasów, a tu całkiem płasko i szeroko. Droga biegnie doliną rzeki. Wysokie góry po bokach, a wzburzona rzeka wije się z lewej. Góry jednak już przestały mnie interesować i w sumie się cieszę, że mogę trochę nadgonić kilometrów w tym deszczu. Robi się coraz zimniej. Kolana i palce zaczynają mi kostnieć w przemoczonych rękawicach. Buty też puściły wodę do środka. Na Nordkappie mi nie przemokły, a teraz się poddały i robią za zbiorniki retencyjne.
Zaczyna mi siadać psychika i mam już wszystkiego dosyć. Jestem potwornie zmęczony i zmarznięty. Nieprzespana noc też zaczyna się odbijać czkawką. Aby tylko dojechać do Zell am See. Tam coś znajdę do spania.
Patrzę, a tu jakieś bramki na drodze? Zupełnie jak na autostradę. To nie autostrada, to tunel.
8 euro, czy ich powiało? Szukam w przemoczonych spodniach kasy, a w międzyczasie dojechała grupka Niemców, na wypasionych nakedach. Myślicie, że tak fajnie wyciągnąć zgrabiałą ręką, przemoczony papierek z przemoczonej, zlepionej skórzanej kieszeni?
Pan na bramce wziął umyte 10 euro i nawet nie marudził. Szlaban się podniósł, a ja wytoczyłem Jelonka za linię szlabanu. Dalej daszek się kończył i dawało z nieba H2O.
Pan krzyczy, coś i macha, że musze dalej jechać. No i musiałem się wytoczyć pod ten prysznic. Chwile trwa w takich warunkach znalezienie kieszeni na dwa euro reszty, ubranie rękawic i odpalenie Jelonka. Jestem już w takim stanie, że każda niedogodność mnie delikatnie mówiąc irytuje. Nie mówiąc już o tym, co myślę na temat tego paskudztwa lecącego na mnie i włażącego w każdą szczelinkę. W tunelu nareszcie sucho, ale lodówka. Nie wiem od czego to zależy, że w taką pogodę, jedne tunele są ciepłe w środku, a inne lodowate?
Tunel jednak skończył się szybciej, niż się tego spodziewałem i znowu wjechałem w ścianę deszczu. Przejeżdżałem już chyba przez lepsze tunele w Austrii i były za darmo, a tu łoją równo. Jak sobie pomyślałem co bym mógł gorącego zjeść za te osiem euro, to byłem jeszcze bardziej zły i nie myślę tu o chińskiej zupce.
Niemcy cały czas jechali za mną i nie chcieli mnie wyprzedzić. Pierwsza stacja paliwowa i nie dałem rady, musiałem zjechać. Niemcy pojechali dalej. Czy im nie jest zimno?
Pewnie mają membrany, podpinki, podgrzewane manetki i inne cuda, a ja tu sam na deszczu, a w około wilki.
Procedura grzania rękawic i kominiarki na cylindrach. Jak w przyszłości będą motocykle elektryczne to już nie będzie takiej możliwości. 15 minut i znowu jestem na trasie. Resztkami zdrowego rozsądku dojechałem do Zell am See. Tylko, gdzie tu się przespać? Kasy mało więc hotel raczej odpada. Może jakiś camping? Szukam jeziora. Tam powinno być jakieś miejsce pod namiot? Jezioro znalazłem, ale wszystko jakieś takie nieprzyjazne, ogrodzone. Zakaz postoju itp. Szukam z drugiej strony, jakiś zamek na górce i wkoło wykoszone. Wstęp wzbroniony, teren prywatny. Zawracam.
Jeno już miałem tylko w myślach, by się położyć plackiem i zasnąć. Jest strzałka na kemping, no to jadę. Jakaś ścieżka pod górę w prawo, to wiele nie zastanawiając się włączam biegi terenowe, redukcja, blokada dyferencjału i wspinam się błotną ścieżką, zamiatając tyłem.
Obrazek

To nie ścieżka na kemping, ale nie zaszkodzi sprawdzić. Las, a w lesie łąka i biegnąca linia wysokiego napięcia. Zostaje. Jestem tak wykończony, że na kempingu i tak nie skorzystam z prysznica, to polegnę tutaj.
Łąka napita wodą i chlupie pod butami, a może to u mnie w butach? Najlepiej będzie chyba tu koło ambony, z lekkim spadkiem, by woda miała gdzie spływać.
Obrazek

Linia wysokiego napięcia na tym deszczu bzyczy i strzela, ale mnie już to nie rusza. Rozbijam obóz. No i w tym momencie sobie przypomniałem, że zwinąłem mokry namiot i miałem go suszyć dzisiaj popołudniu. Fajnie, mokry Luca w mokrym namiocie, mokre będzie miał sny.
Śpiwór z zewnątrz też zawilgocony, no bo jak wkłada się do nieprzemakalnej torby mokry namiot, to w środku robi się kiszonka i wszystko potem jest mokre.
Na szczęście śpiwór ma zewnętrzną powłokę nieprzemakalną i w środku suchutko. To jedyne suche miejsce podniosło mnie trochę na duchu.
Leżę sobie w suchym i cieplutkim śpiworku, tylko, że za chwilę coś sobie ciapie na mnie? Przyglądam się uważniej, a mój namiot wygląda jak słuchawka prysznicowa. Wszędzie puszcza wodę, a na szwach powstają regularne kropelki, tam gdzie nitka przechodzi przez materiał. Tak to jeszcze nie miałem. Mój namiot w niczym już nie jest lepszy od mokrej szmaty. No i co mogłem zrobić w takiej sytuacji?
Po prostu zamknąłem oczy i niech dzieje się co chce. Dobranoc.



Podsumowanie:
Przejechanych kilometrów : 462
Widzianych krajów: Włochy, Austria
Awarie: kajak by tyle wody nie dał rady przyjąć na klate.


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:39 
Ufff. W końcu przebrnąłem przez te wszystkie fotki, filmy i opisy ale warto było bo fajnie Luca to wszystko opisujesz . Zostawiłem ci parę komentarzy przy fotkach na chomiku - wybacz, nie byłem w stanie się oprzeć . Wyprawę miałeś naprawdę fajną i z przygodami. Napisz jeszcze trochę praktycznych uwag: jak radziłeś sobie z mokrym namiotem, jakie i po ile mniej więcej są tam kempingi, jakie ceny żywności i gdzie warto się zaopatrywać, czy brałeś ze sobą jakichś polowy podgrzewacz (oprócz grzałki elektrycznej ) itp, itd aby naśladowcy mogli skorzystać z twoich uwag...


Góra
   
 
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:39 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1678
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Dzień siódmy, piątek 24 czerwca.

Ładowanie systemu, wszystkie funkcje życiowe sprawne, pora na wizje. Raz kurze śmierć. Otwieram oczy, tak na trzy. Jasność, widzę jasność i nie pada tylko zaledwie kropi. Można by powiedzieć. W namiocie potop i wszystko mokre, ale śpiworek wytrzymał i w środku ciepło i suchutko, aż żal wychodzić.
Trzeba stawić czoła rzeczywistości i pora wystawić nogę. Spodnie ważą z pięć kilo, bo co nie zdążyły się napić w dzień, to dopiły w nocy. Zimne jak z zamrażarki, ale cóż począć? Goły nie będę jeździł. Mokre wszystko, nawet zapasowe skarpetki. Wygrzebałem te stare śmierdzące z zamkniętego worka foliowego. Zamknięte by nie śmierdziały. Śmierdzą nadal, ale przynajmniej suche. Starym indiańskim sposobem zawiązałem jeszcze na stopy dwie reklamówki i dopiero do mokrych butów.
Obrazek

Namiot ile się dało, wyżąłem i do wora. Śliską ścieżką zjechałem w dół, zastanawiając się jak ja tu wczoraj się wygrzebałem? Jeziorko teraz wyglądało znacznie przyjaźniej. Objechałem go dookoła, znajdując drugi, dużo fajniejszy kemping, nad samym jeziorkiem. Wróciłem się jeszcze kawałek, by zrobić to oto zdjęcie, bo wczoraj nie miałem nawet siły zsiąść z moto.
Obrazek

Fota cyknięta, to jadę dalej. Znam już całe Zell am See na wskroś. Drogą nr 311 sypię w kierunku Salzburga. Deszcz pada coraz mniej, ale ciągle jest straszne zimno. Para leci przy oddychaniu. W mokrych ciuchach marznę. Sztywnieją mi kolana, a palców u stóp już nie czuję. Doznałem wtedy olśnienia. Przecież ja mam, gdzieś w tobołach jeszcze przeciwdeszczówki z Lidla na buty.
Obrazek

Ciepło i sucho już raczej nie było, bo buty i tak przemoczone, ale przynajmniej palce przestały drętwieć z zimna. Gdybym wczoraj przed deszczem to zrobił, to teraz miałbym przynajmniej ciepło i sucho w stopy.
Pora na gorącą kawę i małe conieco. Deszcz już odpuszcza, tylko droga mokra. Jak tylko obeschnie, będzie smarowanko łańcucha, bo wypłukany pracuje zupełnie na sucho.
Temperatura też delikatnie drgnęła. W końcu przestałem się trząść z zimna. Za stary już jestem na taki survival. Bardziej już wypada ciepłe bambosze i fotel bujany, jako hobby.
Do Salzburga dojechałem dosyć sprawnie i szybko. BabaLuca mówiła mi, że Salzburg jest piękny, a mi jakoś niezbyt się podoba. Takie zwykłe przeciętne miasto, nic szczególnego. Niska zabudowa i po lewej jakaś zarośnięta górka. Na wszelki wypadek zapytałem się przechodnia, gdzie jest centrum? Pokazał mi by jechać w stronę tej zarośniętej górki. Ujechałem kawałek, a tu zarąbista brama z tunelem przebitym przez skałę.
Obrazek

Po drugiej stronie inny świat. Klimatyczna starówka, odrestaurowane kamieniczki, zamek, rzeczka, czyściutko i ciepło. Mają jakiś przyjazny mikroklimat tu, czy co?
Obrazek

Jakaś strefa piesza, to w końcu można wjeżdżać, czy nie? Zakazu żadnego nie widzę, zatem śmigam po wąskich uliczkach, między kamieniczkami, podziwiając cudną zabudowę.
W niektórych miejscach byli tylko piesi i ja na ryczącym Jelonku. Między kamienicami nie dało się nie usłyszeć, ale nikt mnie nie opieprzył, ani nawet krzywo nie spojrzał.
Obrazek

Ludzie pogodni i mili, no bo jak można nie być pogodnym w takim urokliwym miejscu? Musze kiedyś tu wrócić i posiedzieć tak ze dwa dni. Dzisiaj jednak chciałbym już dojechać jak najbliżej domu.
Wyjazd z Salzburga poszedł gładko, ale nie obyło się bez strat.
Obrazek

Zawadziłem nogą o krawężnik i rozprułem dopiero co założoną, nową osłonę przeciwdeszczową na buta. Nie ma co, długo miałem ją szczelną.
Nie ma co jednak płakać nad rozlanym mlekiem i ognia, na Wiedeń huraaaa! Fajna autostrada, to kilometry szybko uciekają, pogoda też z godziny na godzinę się poprawia. Mogę się w końcu pozbyć przeciwdeszczowego moro i trochę polansować się w samej skórze. Przy okazji susząc ją łapanym po drodze wiatrem.
Prędkość licznikowa 110-120, no bo mi się trochę śpieszy do żony i dzieciaczków. Jelonek jedzie, jakby nigdy nic i nawet drgania na przyzwoitym poziomie. Jakieś dobre paliwo chyba zatankowałem? Odkręcam pomalutku manetkę, a Jelonek ciągle przyśpiesza i przyśpiesza i przyśpiesza.
Wskazówka doszła do 150km/h i dalej idzie. No jednak nie. Delikatnie przekroczyła 150 i dalej ani rusz, mimo, że maneta na maxa. Gały mi trochę wyszły z orbit, bo tyle to mi nigdy Jelonek nie pociągnął. Wprawdzie jest chyba delikatnie z górki, ale jest wiatr boczny niesprzyjający. Gdyby był w plecy, to mógłbym zrozumieć. Odpuściłem do 100 i jeszcze raz pomału odkręcam manetkę. Jelonek jakby nigdy nic, znowu wskakuje na 150km/h. Łaaaa, ale idzie!!!
Jakby mu jakąś blokadę ściągnął. Na polskim paliwie, tylko raz udało mi się na blacie zobaczyć 140, a tu 150 bez najmniejszego problemu i dalej ani drgnie. Teraz tylko przydałby się wiaterek w plecy i licznik by się zamknął he, he. Wygląda na to, że Jelonek jak wino, czym starszy, tym lepszy. Gdy zwolniłem do 120 w ramach oszczędności na paliwie, to uczucie, jakbym mało co jechał. Tak góra z 60. Trzeba jednak z manetką delikatnie, bo jak za szybko się odkręca, to drgania większe i silniczek nie wkręca się tak ładnie na obroty. Trzeba wyczuć tą granicę. Ci co jeżdżą Jelonkami, to chyba wiedzą o co mi chodzi? Zaznaczam, że były to wskazania licznika, który zawyża gdzieś około 10km. Nie wiem jaki błąd był przy tej prędkości, ale wrażenia niezapomniane, jak wszystko wyprzedzałem na AA, czyli na Austriackiej Autostradzie.
Pierwsze światła przed wjazdem do Wiednia. Schodzę z obrotów, a tu mi coś dzwoni? Jakby mi się silnik rozlatywał? Oho, pomyślałem, chyba rozwaliłem sprzęta. Biegi jednak wchodzą prawidłowo. Wydaje się, że ciągnie normalnie, tylko ten głośny brzęk? Zjechałem na najbliższą napotkaną stację benzynową i uważnie oglądam moto.
Osłonka górnej rury wydechowej puściła na spawach i dzwoni jak stado puszek ciągniętych za parą młodą. Pewnie rura też poszła, jak u Andrzeja i Abu w Romecie, ale nie. Wszystko sztywne i się trzyma kupy, tylko ta nieszczęsna osłona lata luzem.
Każdy skaut powinien mieć przy sobie kawałek druta i ja też miałem. Owinąłem drucikiem i skręciłem.
Obrazek

Próba odpalenia sprzęta i wszystko ok. Miodzio, słychać tylko silnik i wydechy. Można powiedzieć, że moto po kapitalnym remoncie. Wiedeń wita!
No i co mogłem zrobić w takiej sytuacji? Ano jazda po tabliczkach z napisem CENTER. Byłem już kiedyś w Wiedniu, ale skoro jest okazja trochę pozwiedzać, to co się będę ograniczał?
Obrazek

Oczywiście zwiedzałem na czerwonym świetle. Cyk fotka i rura dalej. Na początku poruszałem się po Wiedniu jak lajkonik. Czyli tak jak puszki. Trzymałem się środkowego pasa, ale puszki ze wszystkich stron nie są najlepszym widokiem dla motocyklisty i bezpiecznym też nie. Zauważyłem, że lokalni miłośnicy jednośladów trzymają się prawego pasa i gdy samochody stoją na czerwonym, oni dalej jadą pod same światła na poll position.
Puszkarze nawet zostawiają miejsce na zgraje jednośladów i nikt się nie denerwuje, ani nie patrzy na drugiego wilkiem. Jest to tam tak rozpowszechniony proceder, że jest to coś naturalnego. Po prostu tak jest, że spod świateł motocykle i skutery jadą pierwsze.
Gdy przyjąłem lokalne zwyczaje, jazda po Wiedniu zrobiła się bajeczna. Normalnie, jakbym prowadził jakiś uprzywilejowany pojazd. Puszki grzecznie ustępują miejsca.
Mimo, że wpakowałem się w samo centrum, to bardzo sprawnie się wydostałem, choć miasto nie należy do małych i chwile to trwało.
Obrazek

Bardzo miłe miasto i w centrum spotkał mnie jeszcze jeden miły incydent. Przed krzyżówką podjechał do mnie z prawej strony samochód. Kierowca odsunął szybę i krzyknął łamaną polszczyzną CZEŚĆ POLSKA ! Uśmiechnąłem się i machnąłem ręką na przywitanie. To miłe, że napis na moich plecach wywołuje takie pozytywne reakcje. Człowiek czuje się prawie jak u siebie.
Droga o znajomej nazwie nr7 prowadzi mnie w stronę Czech. Krajobrazy się wypłaszczyły i zrobiło się trochę nudno, ale słoneczko świeci, ciepełko, więc jadę już cały wysuszony.
Przed granicą czeską stacje benzynowe, jakieś takie skromniejsze i nie ma się nawet gdzie wysikać, bo kibelki pozamykane. Trzeba chyba prosić o klucz, a może i płacić? To już u nas jest bardziej cywilizowanie. Zatankowałem, bo musiałem i śmigam sobie dalej.
Granica przeszła gładko, Wjazd do Czech robi dobre wrażenie. Asfalt niezły, na horyzoncie piękny zamek, chyba miejscowość Mikulov i brnę sobie dalej w kierunku Brna.
Z prędkością trzeba uważać, bo policja co kawałek się czai z fotoradarem i nawet poluje straż graniczna. Łapanka jakaś, czy tak mają na co dzień? W Czechach na drodze można spotkać więcej wypasionych fur niż w Austrii. Lansiarzy nie brakuje i chyba lubią przycisnąć, skoro tyle policji? Do Brna dobrnąłem popołudniem i zabrnąłem w samo centrum, a potem nie mogłem z niego wybrnąć. Musiałem się cofnąć na obwodnicę, by polecieć dalej.
Starówka w Brnie również piękna i byłem zaskoczony tym, że to takie śliczne zabytkowe miasto jest.
Obrazek

Znowu to uczucie, że muszę tu jeszcze kiedyś przyjechać na dłużej. Najlepiej z całą rodzinką. Cieszyć się z czegoś samemu nie jest tak fajnie, jak cieszyć się z najbliższymi. Tęsknie już za nimi.
Na obwodnicy olbrzymi korek. Jakiś wypadek i oba pasy w moją stronę zablokowane, to przeciskam się skrawkiem prawej strony. W końcu zjechałem do McDonalda na frytki. Może zanim skończę, to się trochę rozluźni? No i się rozluźniło. Między Brnem a Ołomuńcem dostałem niezłe omłoty. Droga z płyt betonowych. Prawy pas strasznie zniszczony, lewy lepszy, ale nie jestem w stanie jechać po czymś takim 130km/h, z wywalonymi tylnimi amortyzatorami. Wolniej nie mogę bo tamuje wtedy ruch, więc zmuszony jestem jechać tym prawym, zniszczonym przez ciężarówki. O mój biedny i tak obolały zadek, teraz zbiera raz za razem. Jakby mnie ktoś łopatą od tyłu okładał, ale stówkę trzymałem na budziku, by mnie ciężarówki nie rozjechały.
Za Olomoucem dalej była droga z płyt betonowych, ale w lepszym stanie i jechało się już w miarę przyzwoicie.
Do Cieszyna dojechałem już ciemną nocą . Do tej pory było w miarę ciepło, a teraz zrobiło się nagle zimno, mokro i deszczowo. Około 22-giej zadzwoniłem do żonki, że jestem już w Polsce, ale chyba nie pojadę już dalej. Zimno i ciemno jeszcze jakoś zniosę, ale deszczu w tych warunkach to już nie. Do tego kiepska widoczność, bo kask paruje, a jezdnia czarna i mokra. Burza mózgów, a właściwie, to mojego mózgu. Gdzie by się tu zatrzymać? Tego skiśniętego namiotu, to nie mam nawet co rozbijać, zatem zadzwoniłem do najbliższych starych dobrych przyjaciół, koło Kęt. Przyjmą mnie nawet w środku nocy.
Znowu wcisnąłem na siebie prawie wszystko co miałem, bo ziąb i wilgoć. Dobrze przynajmniej, że przestało padać, choć droga nadal mokra i śliska. W Bielsko Białej szukam zjazdu na drogę nr 52, a drogowskazy kierują mnie na Katowice. Jakieś roboty drogowe i droga zamknięta. Wjechałem w miasto i znowu znaki wyprowadziły mnie na Katowice. W nocy orientacja w terenie u mnie szwankuje i mogą mnie robić jak chcą. Zjechałem na Orlen i pytam jedynej dyżurującej pani, jak się dostać do Kęt? Pani za bardzo nie wie i mówi, żeby jechać na Tychy. Na Tychy? To już Nocka będę miał pod nosem, bo Raftersy chyba w Egipcie siedzą? Pytam się pani, jak lokalni ludzie jeżdżą, bo na pewno mają jakiś miejscowy objazd?
A no jakoś tam jeżdżą, odpowiedziała pani. Zmęczony byłem i znowu zacząłem marznąć, to moja wyrozumiałość nie była w najlepszej kondycji. Niech pan jedzie na centrum i tam się kogoś zapyta. Tak też zrobiłem i w samym centrum spotkałem łepków pod dyskoteką.
Powiedzieli, że owszem objazd jest, ale głównie dla ciężarówek, a osobowe mogą jechać. Jakiś most robią czy coś. Oczywiście drogowcy trzymają to w tajemnicy i cały ruch kierują na Tychy. W sumie to nawet dwa mosty były rozkopane. Objazd jednego był boczkiem, ale ten przed samymi Kętami, to już po jakichś dzikich wioskach. Nawet po jakiejś zaporze jeździłem w środku nocy.
Normalnie jazda z Cieszyna do Kęt trwa z godzinkę, a ja jechałem w tym ciemnym zimnie, całe dwie. Koniec czerwca, a temperatura jakby zaraz miało śniegiem sypnąć? Porąbało tą pogodę w tym roku.
Dojechałem gdzieś po północy. Wstyd mi było strasznie, o tej porze kogoś nachodzić.
W końcu normalny posiłek przy stole, ciepło, sucho i przytulnie. Szkoda tylko, że to nie w własnym kącie z własną rodzinką.
Pora spać….

Podsumowanie:
Przejechanych kilometrów : 854
Widzianych krajów: Austria, Czechy, Polska
Awarie: Puściły szczepy osłonki górnego tłumika i osłonka zaczęła hałasować.


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: poniedziałek 07 lis 2011, 16:41 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1678
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Dzień ósmy, sobota 25 czerwca.

Dzisiaj nie muszę się wcale, ale to wcale śpieszyć. Do domu już tylko rzut beretem. Poranek zimny i mokry, ale powoli zaczyna się przecierać, zatem w miłym towarzystwie czekam na sprzyjającą aurę.
Dzieciaki obsiadły sprzęt i nie obyło się bez rundki honorowej wokół komina. Jelonek rozgrzany to można śmigać dalej. Do Kęt mam jeszcze jakieś 10km, tylko zjechać z górki na pazurki. W Kętach oczywiście leje. No bo co ma nie lać? To leje. Chmura jednak niewielka i się przebiłem bez zakładania przeciwdeszczówki. W Chrzanowie powtórka z rozrywki, z tym że chmura trochę większa i sucho było dopiero spory kawałek za Trzebinią. W Olkuszu zatrzymałem się na mały popas, bo w brzuchu zaburczało. W międzyczasie wyszło słoneczko i już jednym ciurkiem dojechałem do domku. Wszędzie dobrze, ale w domu z rodzinką najlepiej.
Wyprawa bardzo udana, choć męcząca i bardzo mokra. Taka mokra wakacyjna robota. Góry piękne, winkle cudne z dobrym asfaltem. Jednym słowem raj dla motocyklistów, których tam z resztą nie brakuje. Można się wyszaleć do woli lub popyrkać rekreacyjnie, jak kto woli.
Jeśli ktoś zastanawia się, czy jechać w tamte strony, to niech się nie zastanawia, tylko jedzie.
No to z grubsza było by na tyle. Jeśli miło spędziliście czas na czytaniu tej relacji, to się bardzo cieszę.
Do zobaczenia na trasie….
Luca
KONIEC

Obrazek

Obrazek

Zgubiony kawałek podestu, gdzieś na włoskich winklach.

Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 205
Widzianych krajów: Polska
Awarie: dzisiaj brak

Podsumowanie trochę większe:
Wyprawa trwała dokładnie tydzień, licząc w godzinach. Wyjechałem w sobotę późnym popołudniem i wróciłem też w sobotę wczesnym popołudniem.
Przejechałem 3422km. Jelonek spalił 104,6 L paliwka, za kwotę około 590zł.
Najdroższe paliwo było w austriackich górach, gdzieś około 1,57 euro za litr.
Jelonek spalił średnio 3,06L/100km. Jak na taki trudny teren, to rewelka, ale to dzięki temu, że nie zabrałem tych rowerowych sakw na gmole, bo w Skandynawii, mimo równej drogi trzymały strasznie i wyszło wtedy aż 3,5l.
Euro uciekało jednak jak woda i mimo zaciskania pasa, całkowity koszt wyprawy wyszedł około 1100zł, w tym same opłaty drogowe coś koło 31,5euro.


Góra
 Zobacz profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Ten wątek jest zablokowany. Nie możesz w nim pisać ani edytować postów.  [ Posty: 12 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Rabat dla Banitów od V19.pl


POWERED_BY
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL