No to życzę miłego oglądania.
Zerowanie licznika.
Gabrysia dzielnie pomagała mi przy pakowaniu gratów.
Dałem za ten kawałek plastiku coś koło 40zł, ale warto było. Bardzo przydatny tempomat, a raczej
wspomagacz gazu.
Czarny motor, czarny jeździec, to dobrze nie widać jak się pozdrawia. Trochę farby i moje
pozdrowienia zwracały uwagę, nawet w półmroku.
Od zewnętrznej strony okładziny jeszcze całkiem całkiem, a od niewidocznej środkowej okładziny
brak. W Alpach bym się zdziwił.
Tylko dlaczego klocki ścięte pod skosem?
Znajdź różnicę.
Daliowa, tutaj dwa lata temu zaczynałem okrążać Polskę
Nowe klocki trochę się rozsmarowały po tarczy i grzeją. Muszą się dotrzeć. Jak na razie hamulec
też kiepski.
Spiski Hrad, tutaj trzy lata temu mieliśmy męską super wyprawę na chińczykach. Ciągle leje.
Na tym polu namiotowym nas wtedy okradli. Odtąd się zamykam w namiocie na noc.
Tutaj było pysznie i tanio, ale wtedy były jeszcze korony, a teraz euro odstrasza.
Ptaszydło przed klubem dla Harlejowców.
Restauracja dla Harlejowców, gdzieś między Popradem a Żiliną.
Tylko dlaczego się pozamykali i nie chcą mnie wpuścić?
Poranek, gdzieś na słowackiej ziemi, koło Galanty.
Tutaj spałem, jakieś stare zapuszczone winnice.
Tego mi brakowało na ostatniej wyprawie. Teraz nie musiałem się ograniczać w robieniu fotek.
Madziary witają słoneczną pogodą.
Całkiem ładne miasteczko, ten Gyór.
Wykopy archeologiczne, pod autostradę. Zdjęcie specjalnie zrobione dla mojej żonki, bo jest
archeologiem z wykształcenia.
To już ziemia austryjacka. Pełno tam zamków i zameczków.
Thalberg, tutaj zjechałem na przełaj, na skróty. Na mapie nic takiego nie widniało, tdrgi z
resztą też nie było
Schlag by to trafił, gdzie ja jestem?
Boczna wiejska droga, swojskie klimaty. Brak jakichkolwiek turystów, tylko miejscowy górski
element.
Wąska, kręta, alpejska droga, zero ruchu i zabezpieczeń.
Uwielbiam takie klimaty.
Miodzio.
Hans Johan, tam, gdzieś w tych krzakach mieszka. Takich leśnych tabliczek było całkiem sporo.
Robiłem fotki tablic, by się potem jakoś odnaleźć i nie krążyć w koło.
Nie wiem jak Wam, ale mi się podoba ta fotka.
Wiejski cmentarz.
Winietku na autostrady za 4,50 ojro.
Tym się żywiłem.
Na tej stacji była bardzo sympatyczna pani.
Chciałem tylko samą kawę, a dostałem zastawę niczym król.
No i kto mówi, że w Austrii jest drogo?
Za jedyne dwa euro wyskakują z automatu trzy tańczące laski.
W końcu przestało padać.
Szyszunie a za nimi można się wysikać.
Znowu zamok.
A taki widok miałem rano po wystawieniu głowy z namiotu.
Spałem na alpejskiej łące, gdzieś pomiędzy Schladming a Radstadt.
Widok aż zapierał dech w piersiach.
Namiocik rozbity na około 900 m.n.p.m.
Na drugie śniadanie będzie pieczony ślimak.
Uszczelnianie spodni taśmą, bo gatki robią się mokre pierwsze.
Kultowe Zell am See.
Duże frytki w dużych górach, to jest to. Tylko dlaczego nie lubią tu mojej karty?
Nareszcie wspinaczka drogą nr 107 za jedyne 19 ojro.
Miodzio do kwadratu.
Góry to potęga.
Jelonek dzielnie brnie w śniegu po pas.
Takimi sprzętami przecierają szlaki.
Parę latek to już ma, ale nadal w pełni sprawne.
Jelonek z resztą też.
Jak widać amatorów pięknych widoków nie brakuje.
Dodatkowe wspomaganie układu chłodzenia.
Piknie panocku, piknie.
Tuneli też nie brakowało.
Jeszcze trochę i Grossglockner będzie u moich stóp, a raczej ja u jego.
Już tęsknie do tych widoczków i winkielków.
No i upiekłem tarczę. Czerwona jeszcze się nie zrobiła, ale zaczęła zmieniać kolor. Pora
odpocząć.
ech....
Roboty drogowe na wysokościach. Pełna kultura i organizacja.
No i jestem na parkingu przed Grossglocknerem.
Motocyklistów jak mrówków i różnego rodzaju elementu nie brakuje.
Czego oni tu szukają?
Ktoś nawet przypłynął łodzią.
W tle słynny Grossglockner.
Potężny lodowiec, ale brudas trochę.
Żeby nie było, że nie było mnie.
Eeee, coś za łatwo poszło.
Tam na dole, takie małe kropki to Homo sapiens.
Znaczy się, człekokształtni ludzie, albo turyści.
W końcu sam szczyt się wyłonił spod chmur.
Było też jesiorko.
i zapora
a nawet dwie.
Wnieśli to tu, czy samo wjechało?
W tej restauracji obskórowali mnie jeden euro za gorącą wodę do zupki.
ale warto było, bo zupka była przepyszna w takim plenerze.
W dwie minuty na 2439m, to chyba mogę się przejść z buta.
To jedyny świstak, którego widziałem tego dnia.
Czy tu pisze, że można dalej motocyklem?
Najwyższy punkt na tej trasie 2626 m.n.p.m.
Na tą drogę wpuszczali tylko motocyklistów i osobówki.
Na kilku winklach musiałem zapiąć jedynkę by nie wypaść z zakrętu. Śliska kostka to nie jest
dobry pomysł na taką drogę.
Była nawet mała wystawa starodawnych wyścigów motocyklowych.
Jak widać Jelonek czuł się doskonale w roli ratraka.
Pełno kolejek linowych. Zimą też musi być odjazdowo.
Z Polski do ziemi Włoski, znaczy się na Włochy.
Po właskiej stronie góry jakby trochę jaśniejsze.
i równie piękne i groźne.
Dwa tiry podczas kopulacji.
Ciężko było je rozdzielić.
Można się zdziwić bo ostrzeżeń dla kierowców na tej włoskiej drodze brak.
trzeba mieć się na Baczności.
Przed zmrokiem dotarłem do campingu. Na dole już ciemno a górę słoneczko jeszcze oświetla.
Teraz to miałem luksus.
Łazienki na najwyższym poziomie.
Nawet były specjalne dla małych dzieci. Hania i Gabrysia były by przeszczęśliwe.
Kolor wody był niespotykany.
taki sobie głaz z drzewkiem
No to gdzie niby ja jestem?
Wyskoczyłem z tej wody jak z procy.
Loodooowata.
Tym razem wschód słońca i oświetlone skały po drugiej stronie campingu.
Chińcki motocykl, to i chińska grzałka, tylko dlaczego tak strasznie kopie?
Dobrze, że gniazdka mają uniwersalne.
Kto zgadnie co jest na obrazku?
Mała, ale grzeje w mgnieniu oka, tylko tylać nie wolno.
To mi się podoba, kawiarenka czynna całą dobę.
Kawa z automatu za jedyne 50 centów i do tego pyszna.
Co jak co, ale Włosi mają naprawdę dobrą kawę.
Górska miejscowość Cortina di Ampezzo.
Całkiem sympatycznie i turystów jeszcze brak.
W tle widać wyciąg narciarski idący pionowo do góry.
Znowu miodzio.
Asfalt trochę popękany, ale trzyma rewelacyjnie
Udało mi się prawie zamknąć oponkę, bardziej się już nie da.
Rewelka, motocykl można kłaść ile się chce, a uślizhu brak.
Włoska przełęcz Passo Falzarego. Tu najlepiej i najszybciej mi się wchodziło w winkle.
Ten pierwszy był nawet odpalony i robił pyr, pyr.
Kolejna górska, włoska miejscowość, ale nazwy nie pamiętam.
Ciekawe jak to idzie po serpentynach?
Motocykliści wszędzie byli mile widziani.
Winklów jak mrówkóf.
W końcu zakupiłem mapę by się jakoś zorientować w terenie, gdzie jestem?
Znowu wyżerka, tym razem kuchnia włoska.
Teraz coś widać, a dzień wcześniej trafiłem na lodowatą, gęstą mgłę z deszczem i przymusowo
musiałem szukać noclegu.
Jak widać nocleg był na wyskokści 1935 m.n.p.m. pod kolejką linową. Jakoś nie mogłem zasnąć tej
nocy i sapałem jak parowóz.
Górski strumyczek dotrzymywał mi towarzystwa.
Rano mgła opadła, lub się podniosła, bo na tej wysokości to już właściwie są chmury.
Tylko czyja ta kupa? W nocy niedżwiedż mi narobił koło namiotu?
Jak przyjechałem wczoraj to widziałem, tylko białą ścianę mgły a teraz mogę podziwiać okolicę.
5min drogi i jestem przed jakimś pomnikiem.
Passo del Tonale, czyli spałem na tej przełęczy.
Z drogi nie było mnie widać, nic a nic.
Mój ulubiony odcinek. Ta droga najbardziej mi przypadła do gustu w całych Alpach.
Ciężarówki i większe samochody miały zakaz, bo po prostu by się nie zmieściły
Passo Gavia, to jest to co tygryski lubią najbardziej. Wysoko, wąsko, stromo, winkle 180 stopni i
bez zabezpieczeń.
Żyć nie umierać.
Chyba się zakochałem w Alpach.
Serpentyny w tunelach po włoskiej stronie to standard.
2652 m, najwyżej w życiu, nie licząc 10tyś m samolotem.
Może gdzieś byłem wyżej w tych Alpach, ale nie świadomie.
Liczyłem, że gdzieś będzie 3000m, ale płakać nie ma co. Micha się cieszy od ucha do ucha.
Jakieś budki i jaskinie.
A Pan Jezus spogląda na to całe piękno.
Jest nawet Kościółek.
Pogoda jak widać, lało, chwile przestało, ale zaraz znowu będzie.
W tle znowu jakiś pomnik wróbla.
A to jest rura pod drogą. Czmychnął mi tam świstak i myślałem, że zrobię mu zdjęcie z lampą
błyskową, ale jak widać spylił.
Na innego świstaka, nie musiałem długo czekać, bo rankiem było ich pełno.
No i co i świdtak jak malowany.
A jak się inteligentnie komunikują. Szkoda, że nie nagrałem tego ich gwizdania, bo fajne było.
To już droga na najsłynniejszą przełęcz we Włoszech, czyli
Passo del Stelvio
A to ja na Stelvio, żeby nie było.
Jakieś obserwatorium, czy ciuś.
Tych zdjęć jest pełno w necie i mi się udało zrobić nie zgorsze.
i jeszcze raz ja, tak na pamiątkę...
Dla tego Austryjaka szacun z mojej strony. Przed szczytem Passo Giovo, gdy jechałem sobie pyr,
pyr na trójeczce, zostałem wyprzedzony skuterkiem w eleganckim stylu.
Takich skuterków przyjechało z pięć i wszyscy Austryjacy. Skuterki odstawione na najwyższy
połysk. Z chwilę jednak zaczęło lać. Skuterki ruszyły a ja ubrałem kask i rękawiczki. Zjazd w dół
i już ich nie dogoniłem.
Umiejętności tego gościa na tym skuterku 125cc były naprawdę na wysokim poziomie. Na winklach w
strugach deszczu kładł skuterek do granic fizycznych możliwości. Oponki zapewne mieli z
najwyższej półki. Goście wyglądali na doświadczonych motocyklistów i zrobili sobie oldschoolowy
wypad w Alpy, wprawiając w kompleksy większość napotkanych motocyklistów.
To już ostatnia przełęcz, pora wracać do domu.
Jeszcze Italia, ale już na dole pod sklepem.
Niemcy też się dobrze bawią. Odrestaurowali stare włoskie samochody i szaleją po górach. Gdy
odpalili te mikrusy to usłyszałem dzwięk niczym z ferrari. Ciekawe co wsadzili tam pod maskę?
W Austrii święto a we Włoszech nie było za bardzo co kupić do jedzenia.
To najdroższy chleb w moim życiu 4,79 euro.
Był tak drogi, że nie chciał mi nawet przejść przez gardło.
Znowu jestem w Austrii, w Zell am See.
Prawie całą drogę od Stelvio lało, padnięty i przemoczony szukam noclegu.
Rozmokła stroma ścieżka, Jelonek się ślizgał, ale dał radę.
Trafiła się całkiem fajna łąka i spałem sobie pod amboną. Mam nadzieje, że rano nikt mnie nie
odstrzeli.
Poranek był ciężki, zimno, dalej leje, namiot przecieka i wszystko mam mokre. Nakładanie zimnej
mokrej skóry nie należy do moich ulubionych czynności.
Jedyne suche skarpetki to były te używane, bo były zamknięte w reklamówce, by nie śmierdziały.
Buty przemokły na wylot i starym indiańskim sposobem, stopy w reklamówki i w mokre buty.
Zell am See
Kawałek się wracałem, by zrobić to zdjęcie. wczoraj tak lało, że nie chciało mi się schodzić z
motocykla.
Tu kupiłem prezent dla żony
Palce zamarzały to na ratunek przyszły pokrowce z Lidla. Szkoda, że wczoraj o nich sobie nie
przypomniałem i doprowadziłem do przemoknięcia butów.
Salzburg
Starówka w Salzburgu jest piękna.
Strefa piesza. Można tam wjeżdżać, czy nie?
Ja wjechałem.
Wszędzie czyściutko i elegansko.
Wio koniku, wio.
No i śmigałem po deptakach, między przechodniami i zabytkowymi kamieniczkami, ale jakoś nikt na
mnie nie krzyczał.
No i długo miałem szczelne ochraniacze. Rozwaliłem na krawężniku w Salzburgu.
Osłonka zaczęła mi brzęczeć, przed Wiedniem.
Sam jestem sobie winien bo na autostradzie trochę przegiąłem, ale o tym w opisie wyprawy.
Drucik poszedł w ruch i już błoga cisza
Sprawdzałem, czy aby cały tłumik nie pęka, ale wygląda na to, że to tylko ta osłonka puściła na
sczepie.
Wiedeń
W Wiedniu już byłem, to tylko kilka fotek na czerwonym świetle pacnąłem.
No i Wiedeń mówi pa pa.
Tu już zabrnąłem do czeskiego Brna.
No i brnę w Brnie, przez całkiem ładną starówkę.
dalej brnę w Brnie
Brnę w Brnie i wybrnąć nie mogę. Zamiast polecieć obwodnicą, to oczywiście wpakowałem się w samo
centrum.
Jestem już w domu, pora podliczyć straty.
No i gdzieś zgubiłem kawałek Jelonka na włoskich winklach.
To już jest koniec, 3422km przejechane i pełen worek niezapomnianych wrażeń.
Jak ktoś może to niech się nie zastanawia, tylko śmiga w Alpy.
KONIEC