Banici Azjatyckich Motocykli

Forum miłośników chińskich motocykli, jak również koreańskich, indyjskich i japońskich.
Teraz jest wtorek 03 gru 2024, 18:25
Rabat dla Banitów od V19.pl


Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 15 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: wtorek 31 paź 2017, 13:03 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Miałem już nic nie pisać, bo znowu ta oklepana Ukraina, ale zrobiło się zimno i wzięło mnie na wspomnienia.
Najwyżej olejcie temat i nie czytajcie.

Wioski szutrem rozsiane, czyli Ukraina ostatni raz
Dzień pierwszy, poniedziałek 7 sierpnia 2017

Rodzinne wakacje mi się skończyły i pora wracać do roboty. A tu niespodzianka, roboty nie ma i niespodziewanie dostaję informację o tygodniowym, przymusowym urlopie. Nie powiem, żebym się zmartwił, bo się nie zmartwiłem. Ani trochę, ani nawet małe ciut.
Ze smętnego człowieka, który znowu musi tyrać w robocie, jedna mała wiadomość robi nagle takiego z uśmiechem pod nosem, z rozmarzonymi oczami i z nadzieją na przyszłość. No nie ten człowiek mówię Wam.
No to co, no to może znowu Ukraina. Tylko gdzie tym razem? Pomysłu w tak krótkim czasie nie ma, no to może zaczerpniemy z jakiegoś gotowca.
Pamiętacie jak byłem pierwszy raz Jelonem na Ukrainie w 2012 roku? A no wtedy tuż przy polskiej granicy, po stronie ukraińskiej, była taka droga, która miała być skrótem a okazała się taką bez asfaltu i w pośpiechu musiałem wracać i wybrać inną. Wtedy postanowiłem, że jeszcze tam wrócę i chyba nadeszła właśnie ta pora.
BabaLuca jeszcze na szybko coś wygrzebała w jakimś przewodniku i już więcej powodów by znowu jechać na Ukrainę nie potrzebowałem.
Przygotowuję się od samego rana. Najpierw jednak musiałem się ubezpieczyć, potem szybki przegląd Jelona i na koniec męczące poszukiwania niezbędnych na takie eskapady gratów.
Jelon już gotowy, więc można śmiało ruszać ku przygodzie.
Obrazek

Miałem wystartować tak koło pierwszej, ale jak to w życiu bywa, plany planami a życie życiem. Wystartowałem gdzieś koło trzeciej, przekonany, że i tak przed zmrokiem zdążę dojechać w Bieszczady. Tylko którędy jechać, żeby nie było nudno? Tędy było, tamtędy też, to może, by tym razem nie koniecznie najkrótszą, oklepaną drogą.
Jeszcze tylko zerowanie licznika i mogę startować.
Obrazek

Najpierw jednak oklepaną drogą, bo się inaczej nie da. Wokół komina wszystkie mam przecież oklepane a raczej mocno objeżdżone. Po jakiś 30km na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury, jednak nie wyglądają na jakieś groźne.
Obrazek

W Szydłowie niestety natrafiłem już na wilgotny asfalt co mnie nieco zaniepokoiło, potem to już było tylko coraz bardziej mokro. Wypucowany Jelonek szybko zmieniał się w brudasa.
Obrazek

Z nieba jeszcze nic nie leciało, ale samochody skutecznie rozpylały kropelki wody. Nie czekałem aż cały będę mokry i wskoczyłem w przeciwdeszczówki.
Dobrze zrobiłem, bo zaraz po przekroczeniu Wisły w Połańcu, lunęło z nieba obficie.
Obrazek

Jest poniedziałek i pełno TIR-ów na drodze, więc jazda jednopasmową drogą w deszczu nie jest żadną przyjemnością. Tym bardziej, że moje przeciwdeszczówki zaczynają puszczać wodę do środka. Najbardziej jestem rozczarowany spodniami, bo kupiłem nowe, typowo motocyklowe a i tak w zadku chlupie. Co z tego, że materiał wzmacniany, nieprzemakalny, jak na szwach woda wsiąka do środka.
Z cukru nie jestem to może mi nic nie będzie, najwyżej nadmiar wyleci sobie którąś nogawką.
W Ropczycach trochę deszcz zelżał, chyba ze względu na duże ilości cukru w cukrowni, albo cukru w cukrze a potem znowu skutecznie zabierał przyjemność z jazdy.
Dopiero w Strzyżowie przestało padać. Wiele się nie zastanawiając, zaraz po zatankowaniu Jelona, zaatakowałem Biedronkę. Najpierw na parkingu, walczyłem z przeciwdeszczówką a w szczególności ze spodniami. Chyba kupiłem za ciasne i odklejenie mokrych spodni od spodni nie należało do prostych zadań. Woda, która poszła w zadek, równomiernie rozprowadziła się po nogawkach, skutecznie łącząc nasiąknięte skórzane spodnie z teoretycznie nieprzemakalnym materiałem spodni przeciwdeszczowych.
Zdjęcie wojskowych, sznurowanych butów niewiele dało. Dopiero zastosowanie gibkich ruchów Jasia Fasoli, odniosło pożądany skutek. Jedna nogawka uwolniona. Nabyte doświadczenie nie uciekło w las i z drugą nogawką poszło już szybciej. Przypomnę, że cała scena miała miejsce na środku parkingu pod Biedronką.
Na Jelonie rozwiesiłem zlane obie części przeciwdeszczówki i z mokrym zadkiem poszedłem na zakupy. Ledwo udało mi się odratować banknot dwudziestozłotowy z nasiąkniętej tylnej kieszeni. Oby tylko pani przy kasie zbytnio nie marudziła.
Nabyłem zapasy na dalszą drogę i starczyło jeszcze na małe conieco do spożycia na miejscu.
Na chwilę wyszło nawet słoneczko, co też nastroiło mnie bardzo optymistycznie.
Później już była tylko jazda. Odbiłem na Lutczę a potem w Domaradzu na drogę nr884.
Od razu zaczęły się serpentynki, które wyprowadziły mnie na malowniczy płaskowyż.
Obrazek

Widok jest całkiem okazały pod warunkiem, że świeci słoneczko. Niestety słoneczko pojawiło się tylko na chwile w Strzyżowie a potem już prawie nigdzie.
Za to chmury zaczęły się ponownie kumulować. Z każdym kilometrem robiło się coraz ciemniej, wilgotniej i bardziej ponuro. Na szczęście kran z nieba jeszcze się nie odkręcił.
Obrazek

Wszystko co dobre szybko się kończy, tak i tym razem. Chmury zebrały wszystkie siły i zrobiły barykadę. W oddali widać jednak jasne niebo. Jak się tylko przebiję przez ten chmurzasty front to dalej powinno już być dobrze. Byłem jednak pewien, że nie zostawi na mnie nawet jednej, suchej nitki.
Obrazek

Wjechałem w półmrok, pojawiła się mgła i mokry asfalt, ale oberwania chmury, tak jak się spodziewałem nie było. Zajęło mi to z pół godziny i się o dziwo przebiłem, zaliczając tylko po drodze niegroźną mżawkę.
Dzięki temu morale nie spadło, tylko znacząco wzrosło, pomimo wciąż mokrego zadka.
Potem już było łatwiej, zjeżdżając z góry na dół do samego Dynowa.
Obrazek

Kawałek dalej był Bachórz a wspominam go tylko dlatego, że kiedyś jak jeszcze BabaLuca nie była BabąLucą, grzebała tutaj w ziemi w poszukiwaniu ukrytych skarbów.
Obrazek

Kilometry uciekały a dzień razem z nimi. Dawno tędy nie jechałem i trochę mi się już pozapominało, więc nieco mnie zaskoczyła tablica informacyjna, że w Dubiecku jest zamek.
Niestety czułem już na sobie oddech kończącego się dnia i chciałem przejechać jak najwięcej za widoku, zatem podziwianie zamku w Dubiecku sobie odpuściłem.
Wygrzebałem za to w Necie fotkę, by przekonać się jaki widok straciłem.
Obrazek

Droga 884 prowadziła mnie aż do samego Przemyśla ale, że na mapie wypatrzyłem przeprawę promową, która zaoszczędziłaby mi sporo kilometrów, postanowiłem z niej skorzystać. Przed Babicami było odbicie w kierunku promu na Brzuskę. Trochę nie mogłem trafić na ten prom, więc zasięgnąłem języka u tubylców. Prom jest a i owszem, ale pływa tylko do piętnastej a jest osiemnasta.
Spoglądam na mapę i pytam o kolejny prom w miejscowości Krzywcza, wiodący na inny, sporo mniejszy skrót, ale jednak skrót. Miejscowe chłopaki stwierdziły zgodnie, że spokojnie mogę tamtędy jechać.
Zobrazuję to teraz na mojej mapce. Pierwszy skrót promem na czerwono a drugi na żółto.
Obrazek

Taki prom na trasie to zawsze jakieś urozmaicenie. Długo mi to nie zajęło i już z drogi głównej odbiłem na ten awaryjny skrót. Dojechałem do rzeki San i okazuje się, że drugi prom został zupełnie zlikwidowany. W zamian za to stoi nowiutki, jednopasmowy most. Wjazd na niego sterują światła i przeskoczenie na drugi brzeg Sanu jest tylko formalnością.
Obrazek

No trudno, promu dzisiaj nie będzie. Droga wąska, kręta, ale z całkiem dobrym asfaltem, więc nie oszczędzam na manetce. Mijam kolejne wioseczki a skrót się ciągnie i ciągnie i nie chce się skończyć. Na mapie wyglądał tak niepozornie a w rzeczywistości dłuższą chwilę się jedzie. Już nawet zacząłem się zastanawiać, czy aby coś nie pokręciłem np. na jakiejś krzyżówce.
Na szczęście nie i w końcu w miejscowości Olszany, wyskoczyłem na drogę krajową nr28.
Zaczęło już zmierzchać, zatem żarty się skończyły i Jelon robi co może.
Przed Korzeńcem wyskoczyłem na fajne serpentynki, bardzo przypominające te Słonne, ale do tych najsłynniejszych w Polsce, został jeszcze spory kawałek. Robi się już noc i nadzieje na piękny widok z tarasu widokowego na największych w Polsce serpentynach, zniknęły w czarnych czeluściach.
Mało tego, temperatura od razu spadła do jakiś dwunastu stopni a ja mam nadal przemoczone spodnie i jest mi zimno. Przecież to środek polskiego lata jest a ja marznę i już żałuję, że nie wziąłem zimowych rękawic. Wcisnąłem na siebie przeciwdeszczówkę, tym razem nie od wody a od zimna. Jest lepiej, jednak na zmarznięte palce nic już nie poradzę. Podgrzewane manetki to jest jednak przydatny luksus.
Serpentyny Słonne podziwiałem już tylko w świetle motocyklowego reflektora. Asfalt zrobił się mokry, tak jakby dopiero co padał deszcz i musiałem jechać bardziej asekuracyjnie.
Na taras widokowy nawet nie zbaczałem. Od razu był zjazd w dół i jak najszybciej do cywilizacji.
Robienie jakichkolwiek zdjęć było bezcelowe i tu z pomocą znowu przychodzi Net.
Dla zobrazowania okolicy wstawię parę wygrzebanych fotek.
Obrazek

Tędy właśnie przedzierałem się w ciemnościach. Zdjęcie pewnie robione z jakiegoś drona. Jeszcze pamiętam czasy jak jeździłem po tych serpentynach z ojcem i nie było tych drzew, tylko trawa i widok zza szyby przechylającego się autobusu robił wrażenie.
Obrazek

Na tym drugim dobrze widać miejsce usytuowania tarasu widokowego.
Skoro już wspomniałem o tarasie widokowym to na zakończenie jeszcze jedna fotka, właśnie z panoramicznym widokiem z tarasu.
Obrazek

W Załużu odbiłem na Lesko, rozglądając się za jakimś miejscem do spania. W pierwotnych planach chciałem dzisiejszego dnia dojechać na Koniec Świata (ten drugi), ale rzeczywistość skutecznie zweryfikowała moją bujną wyobraźnię.
Po drodze były jakieś domki do wynajęcia nad Sanem, ale przecież nie będę wynajmował całego domku na jedną noc, bo braknie mi kasy, zanim zdążę dobrze wyjechać z Polski.
W Lesku jest kemping i tego będę się trzymał. Dla uatrakcyjnienia podróży pojawiła się nawet mgła, byłem jednak uparty i doturlałem się do Leska.
Są czytelne tabliczki informacyjne i jest też sam kemping, nawet w fajnym zakątku, ale nie widzę miejsca pod namiot. Znowu tylko domki i wszystkie wyglądają już na zajęte. Zrobiłem rekonesans i zrezygnowany opuściłem teren. Kolejna fotka z Netu, przedstawiająca kemping w Lesku. Zdjęcie robione w słoneczny dzień i wszystko wygląda przyjaźniej.
Obrazek

Przyszła pora na kolejną nowelizację planów. Będę sobie jechał ot tak i rozglądał się za w miarę ekonomicznym miejscem do spania.
W Zagórzu usilnie wypatrywałem agroturystyki i niczego nie dostrzegłem, a kilometry cały czas lecą i zmęczenie się nasila. Gdyby nie to, że jest zimne, nasączone wilgocią powietrze to pewnie chęci do jazdy byłyby większe, a tak to marzę, żeby się tylko ogrzać, napełnić brzuch i obudzić się dopiero rano.
Tak rozmyślając, dojechałem do wsi Czaszyn. Mam tam kolegów jeszcze ze szkoły średniej, ale przecież po nocy nie będę ich nawiedzał. Zmęczenie już się tak nasiliło, że zaraz za Czaszynem, wyjechałem na górę i po krótkiej modlitwie, odbiłem w prawo i wylądowałem na dopiero co skoszonej łące. Dzisiejszego dnia musiało tu nieźle padać, bo jest mokro i chlupie pod butami. Nie powstrzymało mnie to jednak przed rozbiciem namiotu. Rozbiłem go jednak na plandece, żeby odizolować się trochę od nasiąkniętego podłoża. Jako rekompensatę miałem niczego sobie widok na rozświetloną w oddali wieś.
Pozostało jeszcze tylko rozpalić radzieckiego Prymusa, co przy niskiej temperaturze otoczenia wcale nie jest takie proste i już miałem rozgrzewającą zupkę na kolację.
Takie zwykłe rzeczy a ile szczęścia dają. Jeszcze tylko pozbycie się mokrych spodni i rozkoszuje się suchym i ciepłym śpiworkiem. Mam nawet nieoczekiwanego towarzysza. Nie wiem co to za owad, więc nazwałem go Mister Ti.
Obrazek

Zmęczenie zrobiło swoje i sen przyszedł szybko, jednak tej nocy długo pospać nie było mi dane, ale o tym będzie w następnej części.

Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 338
Widzianych krajów: Polska
Awarie: Wszystko OK

Mapka poglądowa z dnia.
Obrazek


Ostatnio edytowano środa 01 lis 2017, 14:33 przez verdgar, łącznie edytowano 1 raz
// zamiana linków z chomika na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: piątek 10 lis 2017, 15:57 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Tak na szybko mały epizod.

Dzień drugi, wtorek 8 sierpnia 2017

Spałem może z godzinę i obudził mnie dźwięk silnika. Policja, może jednak bandyci, a może dwa w jednym? Zerwałem się i nie wiem co się dzieje, czy to sen, czy już rzeczywistość. Niestety to nie sen i faktycznie coś jedzie w moją stronę. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę i to właśnie teraz, gdy mi się chce tak strasznie spać. Ta łąka wyglądała na naprawdę bezpieczną. Poza śladami ciągnika koszącego trawę nie było żadnych innych śladów ludzkiej bytności. Łąka była osłonięta od drogi głównej tak, że nie było mnie zupełnie widać a ja ledwo słyszałem jak coś jechało asfaltem. Z resztą w środku nocy na tym zadupiu prawie nic nie jeździło a tu niewiadomo dlaczego coś wjeżdża na moją łąkę?
Zaglądam i widzę jakąś osobówkę, która wdziera się na drugi koniec łąki. Na szczęście to nie Policja, ani bandyci. Komuś się amorów zachciało w środku nocy. Zostałem zdekonspirowany i dla swojego bezpieczeństwa, powinienem wstać, zwinąć namiot i poszukać w środku nocy innego przytułku. Gdybym był teraz na Ukrainie to w takiej sytuacji pewnie bym się zmobilizował, ale jeszcze jestem w Polsce i moje zmęczenie wzięło górę. Leżę dalej w śpiworze i czekam na rozwój sytuacji. Przygotowałem sobie jednak latarkę i scyzoryk, bo a nóż coś głupiego wpadnie komuś do łaba i trzeba będzie się bronić.
Samochód w końcu zaparkował z dala od mojego namiotu i zamilkł hałaśliwy silnik diesla.
Jakaś parka, postanowiła właśnie tutaj zająć się głośnym słuchaniem Radia Zet. Które to radio zostało mocno podgłoszone, tak, żebym i ja dobrze słyszał a raczej żebym nie słyszał nic innego oprócz Zetki.
Musiałem niestety słuchać tego radia dobrą godzinę i nijak nie mogłem zasnąć. W końcu jednak chyba uszy ich rozbolały, bo radio ucichło i silnik diesla ponownie zaskoczył.
Potem zaczęło się niezrozumiałe dożynanie silnika. Chyba się gdzieś zakopał i nie mógł wyjechać. Łąka rozmiękła od deszczu, więc to jak najbardziej możliwe. Pewnie zaraz przyjdzie mnie prosić, żebym pomógł pchać a wtedy mu powiem co myślę na temat głośnego słuchania radia w nocy na nie swojej łące.
Jednak jakoś wyjechał bez mojej pomocy a ja odetchnąłem z ulgą, bo mogłem w końcu w ciszy kontynuować chrapanie.
Obudziłem się dopiero rano, gdy już było zupełnie jasno i nie byłem ani trochę wypoczęty. Postanowiłem jednak jak najszybciej opuścić tą okrytą złą sławą łąkę. Wyglądam z namiotu a tu niczego sobie górski widoczek mam.
Obrazek

Słoneczko świeci, groźnych chmur nie widać, robi się przyjemnie ciepło, czyli udany dzień się zapowiada.
Obrazek

Jelon stoi nietknięty, no może trochę przez ślimaki i dzielnie czeka na kolejną przygodę.
Tylko gdzie jest Mister Ti? Może to jest sprawca tajemniczego zniknięcia Mister Ti?
Obrazek

Pająk rozmiarami wyglądał na takiego co lubi dużo jeść i wcale nie chciał opuścić mojego namiotu.
Wystawiłem namiot razem z pająkiem na słońce a sam zabrałem się za małe śniadanko, połączone z parzeniem aromatycznej kawy. Nie jakaś tam lura z torebki, tylko najprawdziwsza mielona z odrobiną miodu. Wypicie pysznej kawy o poranku z takim widokiem potrafi zrobić człowiekowi dobrze, nawet po ciężkiej, nieprzespanej nocy.
Obrazek

Tam w dole jest wieś Czaszyn, lecz na zdjęciu ledwo ją widać.
Tak sobie spaceruję z kawusią i odnalazłem ślady wczorajszego zajścia oraz niezbite poszlaki, które mogą mnie doprowadzić do samego sprawcy.
Obrazek

Tak się wczoraj Casanova męczył z nawracaniem swojego pojazdu, że aż zgubił rejestrację.
Jak tylko namiot podsechł, zwinąłem obozowisko i ruszyłem w stronę Komańczy.


Ostatnio edytowano niedziela 12 lis 2017, 22:15 przez verdgar, łącznie edytowano 1 raz
// zamiana linków z chomika na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: poniedziałek 13 lis 2017, 15:43 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Sorki, że tak po kawałku, ale mam krucho z czasem.

Dzień się dopiero zaczynał, miałem zatem sporo czasu, więc postanowiłem jeszcze trochę poodwiedzać bieszczadzkie zakamarki. Uderzam na Smolnik.
Obrazek

Smolniki w Bieszczadach są dwa, jeden bardziej przez turystów znany w Gminie Lutowiska i drugi, mniej znany, ale za to ciekawszy w Gminie Komańcza. Oczywiście jadę do tego ciekawszego. No może bardziej ciekawego dla mnie, bo jak ktoś nie lubi tak zwanych zadupi to może być rozczarowany. Natomiast jak ktoś lubi to już się będzie cieszył przejazdem przez taki stary, drewniany most.
Obrazek

Lubię tą wioskę i byłem w niej klika razy i pewnie za jakiś czas znowu zaglądnę, właśnie dla takich klimatów.
Obrazek

Bieszczadzkie smaki. Niedaleko jest też agroturystyka Smolnikowe Klimaty.
Obrazek

Chlebek śpiewany i ziołowe rozmaitości. Proszę nie mieć złudnego wrażenia, że to po tych ziołach wydaje się, że chleb zaczyna nam śpiewać, tylko po prostu jak ktoś jest głodny to nie idzie od razu do spożywczaka, tylko zamiast tego może sobie upiec własnoręcznie chleb. W czasie gdy chleb się piecze jest czas na ziołowe rozmaitości i związane z tym śpiewy.
No dobra, tego płotu nigdy nie przekraczałem to nie wiem jak naprawdę z tymi ziołami i śpiewanym chlebkiem jest.
W Smolniku jest też Schronisko Górskie nad Smolnikiem i faktycznie jest nad, bo trzeba się ostro wdrapywać. Dzisiaj nie jestem tu jednak ze względu na Smolnik, ani nawet na Schronisko, tylko chcę zobaczyć, czy wioska, którą pewnej zimy odkryłem jeszcze jest.
Było to z dziesięć, a może więcej lat temu i mimo, że sam Smolnik był mi już znany to przekonany, że nie mam już dalej nic, po zamarzniętej polnej drodze, wzdłuż rzeki, pojechałem dalej. Była fajna zima, wszystko było przykryte białym puchem i dla samych widoków warto było sobie jechać ot tak, przed siebie.
Jakie było moje zdziwienie jak dojechałem do drewnianej wioseczki, niemalże odciętej od świata i nie był to Duszatyn. Był to Mików. Cała wioska składająca się z drewnianych domów. Kiedyś właśnie tak wyglądały bieszczadzkie wioski, jednak Druga Wojna Światowa zrobiła swoje i po wojnie bandy upa oraz akcja Wisła dokończyły dzieła. Wiele bieszczadzkich wiosek zostało wyludnionych, spalonych lub rozebranych. Bieszczady stały się wtedy bezludziem i na nowo były zasiedlane i budowane.
Pomimo, że wydawało mi się, że dobrze znam obecne Bieszczady to odkrycie drewnianego Mikowa, było dla mnie niemałym zaskoczeniem. Teraz znowu doznaję zaskoczenia, bo zamiast wąskiej, polnej drogi nad rzecznym urwiskiem, jadę nowiutkim asfaltem. Są nawet metalowe barierki, zabezpieczające przed wpadnięciem do rzeki. Teraz to cywilizacja i każdy może sobie spokojnie przyjechać do Mikowa.
Obrazek

O czym świadczą samochody na warszawskich rejestracjach.
Wioska ma nadal swój urok, choć w zimie jest tutaj bardziej nastrojowo, jak wszystko zasypane jest śniegiem i z każdego komina wydobywa się dymek. Smogu jednak nie ma się co obawiać, bo przestrzenie są znaczne.
Obrazek

Domów nie ma dużo, ale wszystkie są drewniane i w podobnym starobieszczadzkim stylu. Drewniane ganeczki, balkoniki, stodółki itd itp.
Obrazek

Jeśli ktoś lubi takie klimaty to radzę się śpieszyć z odwiedzeniem Mikowa, bo domki zmieniają się w zastraszającym tempie. Kilka z nich jest już remontowanych i mają zmieniane to i owo. Dawniej dachy były zapewne pod strzechą lub drewnianym gontem. Dziesięć lat temu wszystkie były w eternicie a teraz już widać nową dachóweczkę, blachę falistą itp.
Obrazek

W XV wieku Mików nazywał się Mykow, ale w XVI wieku zmienili mu na obecną nazwę. Historycznie wioska raczej niczym się nie wysławiła, poza tym, że była wioską i przetrwała do dziś. No może tym, że kiedyś złupiły ją wojska Rakoczego.
Obrazek

Pora wracać. Czas niby płynie tu wolniej, ale niestety nie na zegarku a chciałem zaglądnąć jeszcze w jedno miejsce.
Obrazek

Po drodze taka mała zagdaka. Przed czym zaparkowałem Jelona?
Wróciłem do drogi głównej i wracam się w stronę Komańczy. Po drodze mogę sobie podziwiać Zakład Karny w Łupkowie a właściwie to w Nowym Łupkowie.
Obrazek

W zakładzie może przebywać 262 pensjonariuszy i są to wyłącznie mężczyźni, głównie recydywiści. Za komuny był tam też Areszt Śledczy i chętnie gościli panów z tak zwanej opozycji politycznej.
Jakoś na zwiedzanie tego przybytku nie mam zbytniej ochoty, więc jadę dalej.
Po drodze natrafiłem na interesującą tabliczkę.
Obrazek

Oczywiście pojechałem sprawdzić jak wygląda takie Kimadło wampira. Znalazłem je szybko i byłem nieco rozczarowany. Nazwa fajna, lecz budynek zupełnie nie nawiązuje do tematyki. No chyba, że dopiero nocą zupełnie zmienia swe oblicze.
Obrazek

No nic to, szukam dalej Końca Świata na który to w swojej naiwności chciałem wczoraj za dnia dojechać.
Droga asfaltowa się skończyła i pojawił się szuter. Dosyć gruby i jedzie się mało komfortowo.
Prędkość się zmniejszyła i słoneczko miejscami zaczyna przypiekać. Po wczorajszym zimnym i mokrym dniu, dzisiejszy się zapowiada jego lustrzanym odbiciem.
Obrazek

Cywilizacja znika i otacza mnie sama przyroda. Wstyd się przyznać, ale jakoś nigdy tutaj się nie zapuszczałem. Nareszcie są jakieś drogowskazy.
Obrazek

Jest też namiar na Koniec Świata. Ten drugi Koniec Świata, bo na pierwszym już byłem.
Obrazek

Jak się domyśliliście jest to schronisko w którym chciałem spać. Wczoraj i tak by się nie udało, bo dojazd do niego wcale nie jest taki oczywisty.
Na małym parkingu stoi kilka samochodów z czego większość to 4x4 i dalej nie jadą.
Obrazek

Dalej prowadzi polna, gliniasta droga a że wczoraj mocno lało to koła od razu oblepiają się gliną. Znam już dobrze ten rodzaj dróg i wiem czym to pachnie. W moich stronach rodzinnych jest pełno takiego podłoża i na własnej skórze się przekonałem, że taka mokra glina jest niesamowicie śliska i potrafi tak oblepić koła motocykla, że się przestają kręcić.
Dzisiaj nawet nie próbuję zjeżdżać z szutru. Może gdybym nie wybierał się dzisiejszego dnia za granicę to podjąłbym próbę taplania się w błocie, ale dzisiaj na to nie pora. Po prostu odpuszczam. A może to starość i już się tak nie chce?
Nic to, jadę dalej szutrem, zobaczyć dokąd prowadzi.
Jeszcze tylko wstawię fotkę z Netu, miejsca gdzie planowo miałem dotrzeć Jelonem.
Obrazek

Okoliczne tereny są mało odwiedzane przez turystów i przez to warto właśnie tu zaglądnąć.
Turyści najczęściej odwiedzają okolice Soliny, Ustrzyk, Cisnej, Wetliny a tutaj mało kto się zapuszcza.
Obrazek

Złapałem nowy trop na Szwejkowo. Coś w rodzaju agroturystyki czy też kolejnego schroniska. Najpierw jednak muszę przejechać przez ciemny i wilgotny tunel.
Obrazek

Jest i Szwejkowo.
Obrazek

Nic nadzwyczajnego, ale na spędzenie zimnej nocy, całkiem dobre miejsce.
Obrazek

Najbardziej jednak na tym bezludziu zaskoczyła mnie całkiem spora stacja kolejowa.
Obrazek

Takie stacje to bywają w małych miasteczkach a nie na bieszczadzkim zadupiu.
Obrazek

Łupków, zwany Starym Łupkowem. Żeby było jeszcze śmieszniej, to na stację zajechał pociąg. No może bardziej a la szynobus.
Obrazek

Wprawdzie wysiadła jedna osoba i wsiadły dwie, no ale jednak zaawansowana cywilizacja.
Obrazek

Mało tego, ten pociąg to pociąg międzynarodowy. Jest nawet rozkład jazdy.
Obrazek

Jakby ktoś chciał pojeździć to zamieszczam szczegółowy plan odjazdów i przyjazdów.
Obrazek

Dojechałem do końca szutrowej drogi i zawróciłem. Miałbym się gdzie tu szwędać do końca dnia, ale zostawię sobie to na następny raz, gdy będzie bardziej sucho.
Słońce już nieźle przygrzewało i powrót po szutrowej drodze spowodował, że zlałem się cały potem. Trzeba było się rozebrać i schłodzić pod sklepem spożywczym w Nowym Łupkowie.
Tutaj nawet wejście do takiego sklepu jest atrakcją. To w jaki sposób tubylcy mówią i opowiadają historie to można słuchać i słuchać. Zacząłem się nawet zastanawiać po co ja jadę w obce kraje jak tu też jest całkiem fajnie.
Uzupełniłem zapasy i ruszyłem na przejście graniczne w Radoszycach. Mogłem się śmiało pościgać z pociągiem, który też jechał do Medzilaborce.


Ostatnio edytowano poniedziałek 13 lis 2017, 18:46 przez verdgar, łącznie edytowano 1 raz
// zamiana linków z chomika na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: czwartek 23 lis 2017, 14:46 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Opisywał drogi przez Słowację nie będę, bo już wspominałem o niej kilka razy. Po prostu przejechałem najkrótszą drogą do granicy, a że to było po słowackiej, równie malowniczej stronie Bieszczad, to już się nie będę rozpisywał.
Po drodze zrobiłem dosłownie kilka zdjęć. Najpierw się zatrzymałem przy ciekawym pojeździe, który jak się okazało, wcale pojazdem nie był.
Obrazek

Był to tylko wabik na kierowców. Zaraz obok znajdował się inny obiekt, którego w pierwszej chwili nie zauważyłem.
Obrazek

W dalszej części trasy już się zupełnie nic nie działo.
Jak widać u nas zbiera się grzyby a tutaj zbierają jakieś stare wozidła.
Obrazek

Taki tam słowacki zakład, żeby było wiadomo, że jestem teraz w Stakcinie na Słowacji.
Obrazek

Na granicy w Ubla, poszło szybko i sprawnie. Nie było tego upierdliwego, ukraińskiego naczelnika, tylko jakaś sympatyczna pani. Normalnie prawie nie poczułem, że przekraczam wschodnią granicę. Poza tym to za którymś razem pewne dziwne procedury powszednieją.
Po tamtej stronie od razu upuściłem powietrza z kół i zatankowałem do pełna, bo w baku prawie nic nie zostało.
Już kilka razy przejeżdżałem obok tego miejsca i jakoś nigdy dokładniej nie sprawdziłem.
Obrazek

Wygląda, że to jakieś szczególne miejsce kultu prawosławnego. Po wjechaniu stromym podjazdem, znalazłem się na wybrukowanym placu. Teraz widzę krzyże, takie nasze, katolickie.
Obrazek

Jest nawet jakaś oaza, bo pełno dzieciaków bawi się z zakonnicą na boisku.
Obrazek

Jest też bardzo czysto i widać, że ludzie tu dbają i nie żałują kasy na metale szlachetne.
Na świątyni jednak są krzyże prawosławne i sam nie wiem, czy to kościół, czy cerkiew?
Obrazek

Część budynków jest już wyremontowana a reszta się jeszcze remontuje. Wszedłem do świątyni i już nie mam wątpliwości. To jednak cerkiew i całkiem ładna w środku.
Obrazek

Ten sam Bóg to skoro już tu jestem, pomodlić się nie zaszkodzi.
Obrazek

Obchodzili jakieś czterystulecie, jednak jakoś nie mam głowy, by te napisy rozszyfrowywać.
Była strawa dla ducha, teraz przydałoby się coś dla ciała, zatem odwiedziłem znaną mi już z wiosennego wypadu na Połoninę, ukraińską restaurację.
Obrazek

Dzisiaj kuchnia niestety nie miała zbyt dużego wyboru i musiałem się zadowolić sałatką z frytkami, kawą i błogim kwasem. Jak zawsze w tak gorący dzień, beczkowy kwas wchodzi najlepiej. Potem był jeszcze atak na bankomat i niezbędne zakupy prowiantu na kolejne dwa dni. Teraz mnie czeka droga dziurami rozsiana w kierunku Lwowa. Koledzy, którzy jechali ze mną na wiosnę to wiedzą czym to pachnie. Po prostu zaciska się zęby i jedzie się przed siebie.
Obrazek

Szukam tej drogi na prawo co pięć lat temu z podkulonym ogonem zawracałem, ale to jeszcze nie ta.
Obrazek

Jest kolejna droga na prawo, lecz dalej to nie ta, mimo, że na znaku główna właśnie tam skręca. Na razie cały czas jadę prosto w kierunku Lwowa.
Kolejny punkt programu to znana z wiosennej eskapady, hotelowa restauracja.
Obrazek

Dodatkowa porcja zimnego, beczkowego kwasu w tak upalny dzień nie zaszkodzi. Jak widać skusiłem się jeszcze na bogracz. W smaku był bardzo dobry, lecz później się okazało, że nie tak całkiem dobry.
Obrazek

Pełny brzuch w upalny dzień, skłania tylko do lenistwa a nie do jazdy po ukraińskich drogach.
Do wieczora jeszcze kawałek to trzeba się jakoś zmobilizować. Droga którą szukałem, była już bardzo blisko. Wiedziałem, że asfaltu na niej nie będzie, a gdzie mnie dzisiaj doprowadzi to się dopiero okaże. Jest właściwa krzyżówka to odbijam na prawo w stronę Pidpolozzja.
32 kilometry to rzut beretem. Pół godzinki i będę na miejscu he he. Dobrze wiem, że na Ukrainie po zjeździe z głównej drogi można się spodziewać wszystkiego. Nawet profilaktycznie zapytałem pana w restauracji, czy droga jest przejezdna? Pan stwierdził, że jak na motoryłce to powinienem przejechać.
Obrazek

Droga najpierw zaczyna się niewinnie, czyli asfalt znika i zostaje niegroźny szuterek.
Obrazek

Jak widać koniki pasą się beztrosko i w powietrzu wisi sielska atmosfera.
Dalej też nie jest wcale źle, więc nie było się czego obawiać.
Obrazek

Pojawiło się trochę błotka, lecz dla Jelona to nie pierwszyzna i dziarsko pomyka po zatopionych kamykach.
Obrazek

Wydawało się, że jadę w stronę bezludzia a tymczasem szuter się poprawił i niespodziewanie wyrosła wioska.
Obrazek

Kilka starych, ciągle zamieszkałych domów. Widać, że żyje się tu raczej skromnie. Trochę pól otoczonych dziką głuszą. Elektryczność w każdym domu oczywiście jest.
Obrazek

Droga znowu zaczyna robić niespodzianki. Tym razem nieco bardziej wymagające dla obładowanego motocykla, jakby nie patrzeć z gatunku raczej szosowa armatura. O nieodpowiednich oponach już nie będę nawet wspominał.
Obrazek

Dzielnie walczę z przyciąganiem ziemskim a tu nieoczekiwanie wyłania mi się taki o to znak.
Obrazek

Ograniczenie prędkości do 40km/h na odcinku pięciu kilometrów. Ograniczenie? Teraz dopiero? Jakim cudem ktoś tu może 40km/h przekroczyć? No chyba, że opancerzonym czołgiem. Mi nawet do dwudziestu jest ciężko dobić.
Jest kolejna wioska, ale tak ukryta w zaroślach, że ciężko ją dostrzec. Ludzie tu jednak żyją i pracują, jak widać na załączonym obrazku.
Obrazek

No i oceńcie sami jak po czymś takim można legalnie popitalać czterdzieści na godzinę?
Obrazek


Ostatnio edytowano czwartek 23 lis 2017, 16:29 przez verdgar, łącznie edytowano 1 raz
// zamiana linków z chomika na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: poniedziałek 27 lis 2017, 12:38 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Przejazd był wyzwaniem i nie wiem jak to zrobiłem, ale nawet butów nie umoczyłem w błocku. Jelon wszystko wziął na siebie. Było trochę poślizgów i tańczenia. Najważniejsze jednak, że nie wyglebiłem.
Później droga zaczęła się piąć w górę i błoto się skończyło. Widać w oddali kolejną wioskę, rozsianą na zboczu góry. Aż trudno uwierzyć, że ludzie w takich miejscach mieszkają.
Obrazek

Wspinam się coraz wyżej i wyżej i wyżej.
Obrazek

Widoki są super, ale coś niepokojąco szybko słońce chowa mi się za górę.
W lusterkach taki o to widoczek mam.
Obrazek

Wyjechałem na płaskowyż i mogę teraz nieco przyśpieszyć. Tutaj czterdzieści na godzinę da się już osiągnąć.
Obrazek

Przejechałem na drugą stronę płaskowyżu i moim oczom ukazała się piękna i osłoneczniona panorama na skupisko połonin.
Obrazek

Spodziewałem się, że ta trasa może być widokowo ciekawa, ale że zobaczę niemal wszystkie połoniny na raz, to tego się nie spodziewałem. Zdjęcie jak zawsze nie oddaje tej głębi, którą widzi w rzeczywistości ludzkie oko. Przejrzystość powietrza jest wysoka, więc mogę się napajać widokiem do woli.
Obrazek

Okazało się, że nie jestem jedynym amatorem takiego widoku. Od drugiej strony wydrapała się Łada Niwa i już mam z kim zamienić kilka słów. Okazało się, że to tubylec i zna te góry.
Trochę się zdziwił, że tu takim błyszczącym motocyklem przyjechałem i pocieszył mnie, że zjazd drugą stroną będzie łatwiejszy. Przyjechał tu na jagody, jednak wiele nie zebrał, bo jeszcze zielone i dopiero zaczynają dojrzewać.
Korzystając ze sposobności, zapytałem co to za połoniny widać? Szybko mi odpowiedział, ale ciężko mi było zapamiętać te nazwy. No poza jedną na której byłem, ale jej akurat stąd nie widać.
Wyciągnąłem mój podróżny notesik i poprosiłem go, żeby opowiedział jeszcze raz co i jak.
Jeśli dobrze zapisałem (fonetycznie co usłyszałem) to ta będzie Ciskowanja albo Liskowanja.
Obrazek

Potem będzie Pikój.
Obrazek

Następnie Plaj.
Obrazek

A na koniec Stoj i Połonina Równa, której nie widać, ale tam gdzieś jest.
Obrazek

W każdym bądź razie, widok na większość ukraińskich Połonin zrobił na mnie niezapomniane wrażenie.
Na Zakarpaciu jestem już któryś raz i ciągle mnie coś zaskakuje. Ciekawe czy kiedyś poznam Zakarpacie w tak dobrym stopniu jak nasze Bieszczady?
Dalsza część trasy to był już tylko zjazd w dół. Szuter dalej mi towarzyszył, jednak kąpieli błotnych już nie było. Zaczęły się pojawiać nawet ślady bardziej zaawansowanej cywilizacji, czyli wypatrzyłem stalową barierkę drogową. Czasy świetności miała już za sobą i śruby mocujące już rdza przeżarła, ale jednak nadal jest to efekt postępu cywilizacyjnego.
Obrazek

Kawałek dalej pojawiły się pierwsze ślady osadnictwa. Domy ledwo widać, jednak tam są i ktoś w nich cały czas mieszka.
Obrazek

Nadal jestem dosyć wysoko i widoczki są cały czas niczego sobie.
Obrazek

Mknę szuterkiem w dół i pomału zaczynam się rozglądać za noclegiem, bo lada chwila słońce znowu zajdzie za górę i już nie będzie tak fajnie.
Sturlałem się do kolejnej wioski, która w końcu ma jakąś oficjalną nazwę i jednocześnie pod kołami pojawiły się pierwsze ślady asfaltu.
Obrazek

Trochę mogę przyśpieszyć, jednak nie tak bardzo, bo tradycyjnie asfalt sowicie zaopatrzony jest w dziury, łaty i jamy drogowe. Tych ostatnich chciałbym uniknąć, więc skupiam się na szybkim planowaniu slalomu.
Jestem już prawie na dole, czyli droga się wypłaszczyła i pojawił się widok na kolejne Połoniny. No i nie wiem, czy to są jakieś nowe, czy jedne z tych, które widziałem z płaskowyżu.
Obrazek

Po przejechaniu kilku kilometrów wyłania się następna Połonina. Dzień się kończy, więc myśli, żeby wyjechać na nią i tam rozbić namiot, szybko mi wyleciały z głowy. Chyba się jednak starzeję, bo mi się już tak nie chce. Nie bez znaczenia jest też to, że bogracz zaczyna się w brzuchu odzywać i przez to nie za dobrze się czuję.
Obrazek

Lokalny koloryt w postaci stada krówek, pędzącego wprost na mnie też dane mi było zakosztować.
Obrazek

Nadal nie mam pomysłu na dzisiejszy nocleg. Będę po prostu jechał aż zacznie się ściemniać, wtedy po prostu będę pytał ludzi we wsi, czy przygarną mnie do siebie? Takie spanie w starej, wiejskiej chacie też może być ciekawe, a jak nie to może chociaż podwórka pod namiot użyczą?
Asfalt zamiast robić się coraz bardziej przyjazny to cały czas nie daje za wygraną, zmuszając mnie do nieustannej koncentracji. Każde rozkojarzenie kończy się zazwyczaj wjechaniem w jakąś dziurę.
Obrazek

Słoneczko sobie świeciło i świeciło a potem nagle zrobiło hop za górę i szybko zaczęło zmierzchać. Jak na złość żadnej wioski w pobliżu teraz nie oświadczysz.
Obrazek

Zanim jeszcze zrobiło się zupełnie ciemno szczęśliwie dojechałem do miejscowości Żdenijevo. Wygląda na to, że jest to największa miejscowość na tej trasie.
Na mapce zielonymi kropkami zaznaczyłem tą w znacznej większości szutrową drogę, którą właśnie przejechałem. Jakby ktoś nabrał ochoty na taką eskapadę to mapka się przyda.
Obrazek

Zupełnie przypadkiem trafiłem na jakieś siedlisko kurortów. Wygląda na to, że właśnie tutaj Ukraińcy zażywają górskiego klimatu.
Ponieważ byłem mocno już zmęczony i zjedzony bogracz coraz silniej dawał się wyznaki, postanowiłem wykorzystać nadarzającą się okazję i poszukać czegoś bardziej cywilizowanego do spania.
Zatrzymałem się przed jednym z hoteli. Wolne pokoje jak najbardziej mają i chętnie mnie przenocują za jedyne 450 hrywien. No za tyle na Ukrainie to może się przespać cała moja rodzina, więc stwierdziłem, że nie jestem aż tak zmęczony i podziękowałem za ofertę.
W okolicy są kolejne hotele i nie tracąc nadziei, pytam w kolejnym o zachęcającej nazwie EXtreme. Nazwa fajna, taka dla prawdziwych facetów to nie będę spał byle gdzie. W hotelowym barze ładnie pachnie i amatorów podniebnych doznań nie brakuje. Chodzi mi o doznania podniebienia a nie o latanie w barze. Wybór alkoholi też jest imponujący i pewnie mój bolący brzuch, by się z tego ucieszył, jednak nie dla psa kiełbasa.
Pytam i znowu słyszę tą samą kwotę za noc, czyli 450 hrywien. Coś mam takie wrażenie, że się wzięli i zmówili cenowo. No dobra, jednak jestem już tak zmęczony, że dam te 450.
Pan recepcjonista wziął klucz i poszliśmy oglądać pokój. Tylko dlaczego wyszedł z budynku hotelu? Już wiem dlaczego. W tym nie ma miejsca, ale jest drugi budynek obok. Potem to już było milion schodów i wydrapaliśmy się na sam czubek. Dokładnie tam, gdzie zaznaczyłem żółtą strzałką.
Obrazek

Pokój ładny i ciekawy, bo sześciokątny z trzema dachowymi oknami, tylko, że na samym czubku dachu (jak w wieży kościelnej) i jest w nim gorąco. Pewnie pożałowali izolacji i słońce nagrzało jak w piekarniku. Do tego parking jest przy pierwszym budynku i trzeba za każdym razem pokonywać mnóstwo schodów.
Już się ze mnie pot leje a przecież muszę co najmniej dwa razy obrócić z bagażami. Nie no, brzuch mnie boli i nie mam zamiaru bawić się teraz w strągmena i potem jeszcze piec się w piekarniku.
Podziękowałem za prezentację i wróciłem do zaparkowanego Jelona. Do trzech razy sztuka, a jak nie to szukam jakiś krzaków do rozbicia namiotu.
Z tego co widzę to zbiorowisko hoteli jest nastawione bardziej na okres zimowy, bo hotel EXtreme ma swój własny wyciąg narciarski.
Obrazek

Teraz wyciąg nie działa, jednak gości hotelowych nie brakuje.
Wszedłem do trzeciego hotelu o ekskluzywnej nazwie Persona Grata. Ciekawe ile tutaj mi zaśpiewają? Właścicielami jest małżeństwo, które śpi razem z gośćmi, znaczy się na co dzień mieszka w tym hotelu.
Trochę musiałem poczekać, zanim zjawił się ktoś kompetentny do zaprezentowania mi cennika. Z hotelowej kuchni, wycierając ręce w fartuszek, wyszła pani kucharka i pyta czego chce. Okazało się, że właśnie to jest ta pani właścicielka.
Jak powiedziałem, że chce się przespać jedną noc, kucharka zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu i rzekła – 350 (czyli jakieś 53zł). Za tyle to mogłem nawet jeszcze rączki ucałować. Od razu powiedziałem, że biorę i nie chciałem nawet wcześniej zobaczyć pokoju.
Pobiegłem po Jelona i wjechałem na zamykany, hotelowy parking. Jelon stoi o tam, gdzie ta zielona strzałka pokazuje.
Obrazek

Pokoik miałem super i to z dużym balkonem, łazienką i telewizorem. Nawet czyste ręczniki dostałem jak na prawdziwy hotel przystało i co najważniejsze dwuosobowy pokoik był na piętrze a nie aż pod samym dachem. Ilość schodów była do zaakceptowania dla obolałego turysty. Pani kucharko-właścicielka, chciała mi koniecznie zrobić kolację i nawet chwaliła się świeżo złowionymi rybami, ale niestety musiałem odmówić. Nie byłem w stanie nic przełknąć. Nie miałem też żadnych leków wspomagających ból brzucha, więc pozostało mi tylko cierpieć. Zawsze BabaLuca zaopatruje mnie w worek leków w którym i tak nigdy nie wiem, która tabletka na co działa. Jak coś to łykam na chybił trafił, ale tym razem nic nie mam, bo BabaLuca była jeszcze w pracy jak wyjeżdżałem a wcześniej wszystko działo się zbyt szybko, żeby się odpowiednio przygotować. Jak to mówią chłop bez baby jest jak bez ręki. Na szczęście mam Celestynę, to taka uzdrowiskowa woda mineralna z Rymanowa Zdroju, która jest świetna na takie dolegliwości. Kupiłem ją dzisiaj rano w Nowym Łupkowie za cenę niemalże dwukrotnie wyższą niż zazwyczaj to robię i mam jej jeszcze spory zapas, więc zapowiada się pijacki wieczór.
Przeglądając ukraińskie programy w TV, przyswoiłem niemalże pół litra leczniczej dawki.
Teraz jeszcze tylko gorący prysznic i rano powinienem się obudzić jak nowo narodzony.



Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 241
Widzianych krajów: Polska, Słowacja i Ukraina
Awarie: Nadal wszystko OK

Mapka poglądowa z dnia.
Obrazek


Ostatnio edytowano poniedziałek 27 lis 2017, 15:55 przez verdgar, łącznie edytowano 1 raz
// zamiana linków z chomika na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: piątek 01 gru 2017, 15:04 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Dzień trzeci, środa 9 sierpnia 2017

Jak to miło sobie pospać w miękkim, ciepłym łóżeczku. Brzuch wygląda na to, że doszedł do siebie i będę mógł dzisiaj normalnie funkcjonować. Jednak nie chcę ryzykować ukraińskiego śniadania i aplikuję sobie chemię, którą mój brzuch już dobrze zna, czyli chińską zupkę z Radomia.
Obrazek

Pani właścicielka mocno wczoraj nalegała, żebym coś u niej zjadł i będzie bardzo zawiedziona, że śniadania też nie chcę, więc schodzę chociaż na kawę, którą mogłem sobie spokojnie zaparzyć w pokoju. Kawa w hotelowym barze była całkiem dobrej jakości i 20 hrywien (3zł) nie było żal wydać.
Przy okazji mogłem sobie zobaczyć przez niedomknięte drzwi jak pani kucharko-właścicielka przygotowuje śniadanie dla zakwaterowanych gości.
Kuchnia całkiem spora, w której panuje raczej domowa atmosfera, biegają po niej dzieciaki a pani się krząta pomiędzy kuchennymi sprzętami. Na środku kuchni był duży stół a na nim stara waga, na której pani odmierzała sprawiedliwe porcje. Niby nic w tym dziwnego, ale przypomniały mi się stare czasy jak u nas w sklepach były tego typu wagi.
Obrazek

Z kuchni ładnie pachniało i gdyby nie to, że wczoraj miałem dolegliwości żołądkowe to pewnie skosztowałbym miejscowego talentu kulinarnego. Domownicy też korzystali z dobrodziejstw tej kuchni a na zabiedzonych nie wyglądali to pewnie i ja bym nie żałował.
Z niechęcią opuściłem mój przytulny pokoik, ale jeśli dziś mam jeszcze gdziekolwiek dojechać to pora się zbierać.
Żdenjewo jeszcze ciągnie się spory kawałek i mają nawet coś w rodzaju ryneczku albo raczej placu przed sklepem spożywczym na którym okoliczni rolnicy sprzedają to i owo. Część z hotelami jest na obrzeżach Żdenjewa a potem już nie ma ani jednego. Wraca normalny wygląd zakarpackiego zaścianka.
Jeszcze kilka kilometrów potłukłem się po dziurawej drodze i dojechałem do głównej E471. Tą drogę już znam, bo w zeszłym roku jadąc z Wołowca też na nią wjechałem. Asfalcik równiutki, gładziutki i spokojnie można odkręcić manetkę, nie martwiąc się, że wpadnie się w jakąś jamę drogową. Pogoda dopisuje, widoczki też, więc czegóż trzeba więcej?
Obrazek

No może winkielki by się przydały, ale te też są to tylko się cieszyć.
Obrazek

Łuki są dobrze wyprofilowane, zatem stówką spokojnie można lecieć.
Obrazek

Długo jednak nie poszalałem, bo w planach miałem powrót na drogę H13, którą wczoraj jechałem w kierunku Sambora.
Za Iwaszkowcami odbiłem na prawo na drogę T1423. Na Ukrainie drogi zaczynające się na literę ‘T’ najczęściej lubią skrywać jakieś niespodzianki, tak i tym razem przywitała mnie interesująco wyglądająca tablica.
Obrazek

Trochę dużo tej cyrylicy, ale wnioskuję, że czekają mnie zakrojone na szeroką skalę roboty drogowe. Są nawet podane numery telefonów, tylko nie wiem po co?
Początek jest nawet bardzo obiecujący, bo pod kołami ściele się nowiutki, jeszcze pachnący asfalcik. Ten błogostan ciągnie się nawet kilkanaście kilometrów po czym z wielkim hukiem wpadam na szuter.
Obrazek

Nie całkiem jednak szuter, bo bardziej pozostałość po zerwanym, starym asfalcie. Prędkość muszę zredukować, jednak nadal nie jest źle. Upatrzyłem sobie nawet mały skok w bok na mapie w stronę miejscowości Libuchora. Nazwa ciekawa to może droga też będzie odpowiednia tej egzotycznej nazwy.
Słońce przypieka i pić się chce. Rozglądam się za chłodnym, beczkowym kwasem i jak na złość, gdzie nie zapytam to kwasu niet. Są takie zwykłe w butelce a beczkowego nie oświadczysz. Jestem nieco zdziwiony, bo wszędzie gdzie się zapuszczałem na Zakarpaciu, nawet w zapadłych dziurach to kwas był a tu nigdzie nie ma. Jakieś kwasowe bezludzie.
Tak się zatraciłem w poszukiwaniach kwasu, że przegapiłem zjazd na Libuchorę. Zjazd to może za dużo powiedziane, lecz taka boczna dróżka powinna odchodzić w lewo. Drogowskazu też oczywiście nie było i nawet nie wiem kiedy przegapiłem. Oczywiście uruchomienie GPS-a w telefonie byłoby poniżej mojej godności i jakby nigdy nic jechałem dalej przed siebie. Z resztą na mapie którą mam w komórce i tak mało co jest, więc tej drogi raczej też nie będzie widać.
Znowu pojawia się asfalt, tym razem z niecodziennymi barierkami ochronnymi.
Obrazek

Nadal usilnie poszukuje kwasu i za każdym razem beczkowego nie ma, tylko butelkowany.
No i tak jadąc i rozglądając się za chłodnym kwasem, dojechałem do miejscowości Borynia.
Libuchorę sobie odpuszczam, wracał się już nie będę. Jakoś mi się nie chce.
Borynia to takie małe, zapomniane miasteczko, albo całkiem spora wiocha, ale raczej to pierwsze, bo mają coś w rodzaju małego rynku na którym widać sporo ludzi. Część chce sprzedać swoje płody rolne a reszta pewnie przebiera w ofertach. Obok widać kilka państwowych budynków, nadających większego znaczenia tej miejscowości.
Zimnego, beczkowego kwasu dalej niet. Jestem już gotowy wejść nawet do najgorszej speluny w nadziei na kwas. Speluny jednak też brak.
Jest za to zamaszysty pomnik ‘sława gierojom’.
Obrazek

Dojechałem do drogi głównej z kierunkiem na Lwów, jednak byłem nieco niepocieszony i w ramach rekompensaty za przegapienie drogi na Libuchorę, wybrałem sobie inną, zastępczą drogę. Na mapie mam kawałek prostej kreski, prowadzącej wprost na granicę z Polską. Ot pojadę sobie zobaczyć jak Polska wygląda od ukraińskiej strony. Jest jeszcze dosyć wcześnie to mam czas.
Gdy tylko przedostałem się na drugą stronę głównej drogi, asfalt się definitywnie skończył.
Po kilku kilometrach jazdy szutrem przez las, pojawiła się nazwa pierwszej miejscowości.
Obrazek

Niżna Jablinka, chyba chodzi o Niżną Jabłonkę. Domów jeszcze nie widać, ale pierwsze pojazdy już się pojawiają, wzbijając tumany kurzu.
Obrazek

Stara Łada tak szybko przeleciała, że nie zdążyłem zrobić zdjęcia a właściwie to zrobiłem, tylko kurz skutecznie ukrył Ładę.
Na początku to za każdym razem zatrzymywałem Jelona i gasiłem silnik, żeby mi się filtr nie zapchał. Potem to już tylko wbijałem luz i toczyłem się na wolnych obrotach a po pół godziny znudziła mi się ta zabawa i tylko zamykałem na chwile oczy, żeby ograniczyć ilość pyłu pod powiekami.
Filtr gąbkowy w Jelonie z takim pyłem na pewno sobie nie radził i większość pewnie szła w tłoki. Pojawiły się pierwsze urokliwe domki.
Obrazek

Z takich ciekawostek to zobaczcie gdzie na tym zdjęciu jest buda dla psa.
Mostek się trochę popsuł, jednak pieszym nadal służy dzielnie.
Obrazek

Niżna Jabłonka nie ma asfaltu, ale ma za to tory i stację kolejową. Żeby się przedostać na drugą stronę, musiałem zlokalizować wiadukt i przeskoczyć pod torami.
Po drugiej stronie oczywiście dalej była szutrowa kurzawka.
Obrazek

Sam nie wiem, czy lepiej jak się niemiłosiernie kurzy i przez chwilę nie ma czym oddychać, czy jak popada i jest śliskie, lepiące błoto?
No i mamy kolejną miejscowość o nazwie Verkhnia Ljablunka, czy jakoś tak podobnie.
Obrazek

Potem kolejna wiocha i kolejna i cały czas szuter. Tylko grubość kamieni rosła lub malała.
Obrazek

Wioski raczej skromne, ale niemalże w każdej widać zadbaną cerkiew.
Obrazek

Jadę i jadę i już zaczynam mieć dosyć. Wydaje mi się, że już dawno powinienem dojechać do pasa granicznego a tu końca nie widać. Za to rozpościera się przede mną taki szutrowy ‘hajłej’.
Obrazek

Mijam się co jakiś czas z upierdliwym Passatem B7. Całkiem nowy samochód na takiej drodze to rzadki widok, ale po kamieniach zasuwa jak wszyscy, produkując tumany kurzu.
Wyprzedza mnie już z szósty raz i zaczyna mnie to irytować. Kierowca goni jak wariat po czym zatrzymuje się, otwiera bagażnik, pasażer wychodzi, wyciąga z bagażnika nożną pompkę i po chwili pompuje tylne koło.
W tym czasie ja doganiam Passata, mijam go i jadę dalej. Po jakimś czasie ponownie widzę w lusterku rozpędzony samochód, który mnie wyprzedza i przysypuje warstwą kurzu i tak raz za razem.
Pod powiekami zrobiło mi się już błoto a w zębach zgrzyta piasek i jak tu się nie irytować?
Dojechałem w końcu do Boberki, czyli ostatniej wsi. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Cały czas rozglądam się za kwasem beczkowym i już nawet jestem skłonny napić się tego butelkowanego. Tylko, że sklepów spożywczych jest tu jak na lekarstwo i są w tak opłakanym stanie, że aż strach wchodzić. Poza tym jakoś nie mam dzisiaj nastroju na zawiłe dyskusje z amatorami butelkowanego piwa. Pod każdym ze sklepów zawsze widać kilku starszych panów, ignorujących fakt, że przyciąganie ziemskie faktycznie istnieje. Z resztą cóż innego można robić na zapomnianej przez świat wiosce w tak upalny letni dzień?
Obrazek

Wypatruję granicy, jednak szutrowa droga cały czas gdzieś prowadzi. Teraz najwyraźniej do opustoszałego PGR-u.
Obrazek

Coś tam jeszcze się dzieje, jednak większość to kompletna ruina. Kolejny kompleks budynków zaskoczył mnie bardziej. Niemalże na końcu tej męczącej drogi ujrzałem na wzgórzu naprawdę sporą szkołę. Zupełnie pusta, bo wakacje, ale sam budynek na tym końcu świata nieco zaskakuje.
Obrazek

Z drugiej jednak strony gdzieś te dzieci muszą się uczyć. Droga dojazdowa beznadziejna, ale wioski które mijałem były całkiem spore. Numery domów potrafiły dochodzić do ilości pięćset parę. Dzieci też było widać przy domostwach. Jednego chłopca nawet zapamiętałem.
Tak gdzieś około 6-7 lat, ubrany w poplamione spodenki i jednego chińskiego klapka. Tak, tak, na jednej nodze klapek a druga bosa. Bosa, bo drugi klapek został zwodowany w przydrożnym rowie. Rów był dosyć okazały i wypełniony mętną, żółtą wodą. Chłopiec przy pomocy cienkiego patyka starał się pilnować, by klapek nie zbaczał z obranego kursu. Niestety widok nadjeżdżającego Jelona nieco zdekoncentrował młodego kapitana i klapek zbytnio się oddalił. Chłopiec potem szybko musiał przebiec przez mostek na drugą stronę, żeby odzyskać pełną kontrolę nad swoim okrętem.
Kilometry lecą, granicy nie widać i już zastanawiam się, czy nie zawrócić. Upał i wyboista droga zdążyły mnie już trochę zmęczyć i w sumie to sam nie wiem po co ja jadę do tej granicy?
Wioskowe domy zniknęły i wjechałem w pola, po czym po jakiś dwóch kilometrach znowu na horyzoncie zobaczyłem kolejne zabudowania. Postanowiłem, że dojadę jeszcze tam i zawracam, bo inaczej cały dzień tu zmarnuje. Oczywiście potem sam siebie oszukiwałem, że jeszcze kawałek a potem jeszcze aż w końcu dojechałem do pasa granicznego. Coś mnie jednak tknęło i nie podjechałem pod samo ogrodzenie. Zawróciłem i Jelona zostawiłem w cieniu. Dalsze kilkadziesiąt metrów pokonam pieszo.
Obrazek

Drogę zagradza metalowa brama i zasieki z drutu kolczastego. Jest też kamera i coś w rodzaju domofonu. Czyli już wiedzą, że tu jestem. Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć widzę jak z lasu biegnie w moją stronę dwóch mundurowych. Od razu serce mam w gardle, ale udaję łysego blondyna i pierwszy pytam:
- czy to już granica
- da
- to przejechać dalej już się nie da?
- niet
- no to sobie pojadę z powrotem. Dowidzenia i się obróciłem w stronę Jelona i zacząłem iść.
- ?????
Najwyraźniej stwierdzili, że jakiś baran zabłądził i pobiegli dalej wzdłuż pasa granicznego.
Często chyba tędy biegają, bo ziemia jest wydeptana wzdłuż pasa granicznego tak na szerokość około trzech metrów. Wydaje mi się, że końskie kopyta też było widać odbite, ale może to tylko mi się wydaje. W każdym bądź razie teren jest często patrolowany.
Wracając pstryknąłem jeszcze pamiątkową fotkę na maksymalnym zoomie.
Obrazek

Droga dojazdowa do samej granicy wygląda na używaną, więc muszą tu gdzieś mieć jakąś bazę. Wydaje mi się, że w oddali, na wzgórzu, między drzewami, widziałem kawałek czerwonego falistego dachu.
Odpaliłem też GPS-a w telefonie w celu odnotowania współrzędnych geograficznych.
Obrazek

Mapkę mam kiepską to i tak niewiele widać.
Obrazek

Wygląda na to, że po drugiej stronie granicy jest Smolnik, ten drugi czyli w gminie Lutowiska. Jak teraz patrzę na mapę w Necie to okazuje się, że nieświadomie przejechałem przez Nadsański Regionalny Park Krajobrazowy.
Ponieważ czekała mnie powrotna droga po męczącym, kilkunasto kilometrowym szutrze, postanowiłem zrobić sobie mały piknik dla poprawy morale.
Obrazek

Tych co im teraz na widok powyższego zdjęcia ślinka pociekła, informuję, że nie smakowało tak dobrze jak wygląda. Użyta do produkcji tych ciasteczek czekolada nie była górnych lotów.


Ostatnio edytowano piątek 01 gru 2017, 17:27 przez verdgar, łącznie edytowano 1 raz
// zamiana linków z chomika na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: wtorek 05 gru 2017, 11:28 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Ciekawy byłem ile tego szutru faktycznie przejechałem, więc zanotowałem kilometry i ruszyłem w drogę powrotną. Teraz będę się co najwyżej zatrzymywał na małe fotki.
Obrazek

Niektóre domostwa wyglądają na opuszczone a inne tylko udają opuszczone.
Obrazek

Inny świat panocku, inny świat. U nas już ciężko znaleźć takie zapadłe wioski, zwłaszcza tak obficie zaludnione.
Obrazek

Znowu przejechałem obok chłopca, bawiącego się swoim pływającym klapkiem. Teraz już nawet na mnie nie zwracał uwagi.
Obrazek

Wioski szutrem rozsiane, niby podobne do siebie, lecz nie tak do końca. Na przykład wjeżdża się w rejon, gdzie dachy są nieco inne.
Obrazek

Nie wiem, czy to jakaś miejscowa moda, czy po prostu jak to bywało za czasów ZSRR, zsyłali różne nacje z jednego końca kraju na drugi i potem ktoś sobie buduje taki dach, jak robił jego dziad i pradziad.
Obrazek

Różnego rodzaju jeżdżących, wiejskich wynalazków, też nie brakuje.
Obrazek

Kolejny opuszczony PGR, okazuje się błędnie przeze mnie oceniony, bo w środku są konie, których pilnuje bocian.
Po długiej walce z kurzem i wybojami, dojechałem w końcu do linii kolejowej. Miałem szczęście, bo akurat przyjechał pociąg z którego wylało się morze ludzi. Pod nasypem kolejowym z obu stron, czekały już furmanki, stare Łady i jedna marszrutka. To taki BUS po naszemu, tyle, że bardziej zdezelowany. Ci co chcieli jechać mieli najgorzej, bo chętnych było więcej niż miejsca w środku. Ci stojący na zewnątrz, na siłę wpychali tych stojących już na schodkach. U nas już takich scen się nie widuje, ale pamiętam czasy, gdy było identycznie i wszyscy jechali ubici jak śledzie.
Obrazek

Musiałem przejechać jeszcze kilka kilometrów i w końcu mogłem się cieszyć zapachem nowiutkiego asfaltu na drodze głównej. Jeszcze w zeszłym roku były tu roboty drogowe a teraz jest motocyklowy raj.
Obrazek

Oczywiście policzyłem kilometry jakie właśnie pokonałem po tym męczącym, wioskowym szutrze i wyszło 24 kilometry w jedną stronę, czyli w sumie 48. Nic dziwnego, że mnie teraz łapy i zadek bolą.
Obrazek


Ostatnio edytowano wtorek 05 gru 2017, 14:41 przez verdgar, łącznie edytowano 1 raz
// zamiana linków z chomika na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: poniedziałek 11 gru 2017, 10:47 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Po gładkim asfalcie jedzie się teraz bajecznie, ale oczywiście musiałem wszystko popsuć.
BabaLuca wynalazła w przewodniku jakieś Skalne Miasto i oczywiście najkrócej będzie zjechać z głównej na Schidinję. Tylko trzydzieści dziewięć kilometrów, to cóż to dla mnie.
Odbiłem na prawo i od razu asfalt zrobił się mniej komfortowy.
Obrazek

Informacja dla tych co byli w tych stronach, to jest ta krzyżówka, gdzie jest zapora i pociąg wjeżdża w tunel. Mogłem teraz objechać cały zalew, górę i zobaczyć gdzie pociąg wyjeżdża po drugiej stronie. Zdjęcia nie zrobiłem, bo byłem zajęty omijaniem dziur w jezdni.
Obrazek

Na razie widoki były niczego sobie, więc nie narzekałem na złą nawierzchnię.
Obrazek

Z czasem jednak asfalt robił się coraz gorszej jakości i znikał na kilkaset metrów, po czym znowu się pojawiał.
Obrazek

Jakie przejście dla pieszych? Przecież tu prawie nikogo nie ma. Są wsie, ale po kilka domów i w większości z nich nie ma nawet sklepu spożywczego, a o beczkowym kwasie to mogę sobie tylko pomarzyć.
Obrazek

Asfalt dziurawy, bo dziurawy, ale był a teraz brutalnie się skończył i znowu wylądowałem na szutrze.
Żar z nieba się leje, ja mam już język przyschnięty do podniebienia i już nie marzę o beczkowym kwasie a o zwykłym butelkowym. Tylko skąd go wziąć, jak teraz to nawet wioski poznikały?
Obrazek

Jadę dosyć długo a tu żadnego śladu cywilizacji. Już zacząłem się zastanawiać, gdzie ja kurka wodna jestem? Niepokój zaczął się wkradać w moje serce, bo zawsze jakieś wioski od czasu do czasu były. Nawet na największym zadupiu spotykałem tubylców a teraz żywego ducha brak. Odpaliłem w końcu GPS w komórce i zamiast się jakoś zorientować w terenie to okazało się, że jestem po środku niczego. Paliwa w zbiorniku też nie wiem ile mi jeszcze zostało. Pocieszam się tylko faktem, że jeszcze nie muszę przekręcać na rezerwę. Od razu oczywiście sprawdzam czy kranik nie jest przypadkiem cały czas na rezerwie, bo czasem się człowiekowi zapomni i się tak jeździ na ustawieniu rezerwowym a potem można się zdziwić.
Już mi się chyba z tego gorąca, kurzu i wertepów w głowie miesza. Dość już tych szutrów.
Obrazek

Wjechałem do gęstego lasu i od razu zrobiło się przyjemniej. Szuter w prawdzie nadal mi towarzyszył, lecz zaczęły się pojawiać pierwsze ślady cywilizacji, choćby w postaci nowej, leśnej tablicy.
Kilometry lecą a widoku jakichkolwiek tubylców ciągle brak. Mogłem tylko domniemać po większej ilości śladów opon na drodze, że w dobrą stronę zmierzam.
Obrazek

Wytrwałość jednak popłaca i w końcu dojechałem do pierwszej maleńkiej wioseczki w której nic nie ma, oprócz kilku małych domków. Potem znowu nic, a potem kolejna, już nieco większa i kolejna, aż zjeżdżając z góry zobaczyłem taki widok.
Obrazek

Niby nic a kamień z serca spadł. Normalnie czuć już w powietrzu, że będzie tylko lepiej. Więcej domów, łąki wykoszone i widać żywych ludzi.
Zaatakowałem pierwszy, okazalszy sklep spożywczy z nadzieją na kwas. Oczywiście jak można było się domyśleć, kwasu brak. Jakiegokolwiek kwasu brak, nawet takiego do akumulatorów nie było. Musiałem się zadowolić innym substytutem orzeźwienia, czyli zakupiłem dużego loda i skonsumowałem na miejscu w całości.
Korzystając z okazji pytam w sklepie ile jeszcze będę musiał się tłuc tą beznadziejną drogą?
- jeszcze tylko kawałek, jakieś 11km , odpowiada sprzedawczyni.
- a potem będzie asfalt
- da, odpowiedziała i się jakoś tak dziwnie zamyśliła.
No tak 11km, sobie pomyślałem, niby nie dużo, ale zmęczenie robi swoje i już od dłuższego czasu rzygam tym szutrem. Z drugiej jednak strony jest nadzieja na wygodny asfalcik i tego będę się trzymał.
Jechałem i jechałem i w końcu dojechałem do granic miasteczka Schidinja, czyli po naszemu Schodnica. Jak tylko zaczął się okręg miejski to jak nożem odciąć, pojawił się asfalcik.
Od razu lepiej. Samo miasteczko też mnie zaskoczyło, bo jest całkiem okazałe jak na takie bezludzie do którego prowadzi zapomniana szutrowa droga.
Zdjęcia nie zrobiłem, więc wstawię takie z Netu.
Obrazek

W mieście widać jakieś hotele i pensjonaty a nawet jest drogowskaz na jakieś ZOO albo coś w tym rodzaju.
Trochę się pokręciłem po mieście i najprawdopodobniej da się jedynym asfaltem dojechać do Schodnicy od strony Drohobycza, ale 100% pewności nie mam.
Teraz siedząc przed kompem mogę sobie wygrzebać trochę informacji na temat tego tajemniczego miasteczka i znalazłem nawet zabytkową polską focię.
Obrazek

Na tym miejscu w czasie Rusi Kijowskiej istniała osada Złota Bania i niedaleko od tej osady była twierdza Tustań. Podczas gdy wojska Batyja napadły na twierdzę, ludzie zaczęli uciekać i schodzić w dolinę rzeki Stryj i w ten sposób powstała osada o nazwie Schodnica od tego schodzenia właśnie.
Obecnie miasteczko ma status uzdrowiska ponieważ jest tutaj wiele źródeł mineralnych, dobrych na choroby nerek, wątroby, cukrzycę, niedokrwistość itp. itd. Podobno jest w całej okolicy aż 38 źródeł, jednak turyści mają dostęp tylko do dziesięciu. Są też złoża ropy naftowej, ale to już raczej nie dla kuracjuszy, choć nie znam tutejszych zwyczajów to kto wie?
Rozradowany widokiem stacji benzynowej, pojechałem napoić Jelona i kulinarnie zaspokoić mój burczący brzuch. Szału nie było, ale hod-dog z kawą na chwilę zaspokoi małego głoda.
Przy okazji dowiedziałem się jak jechać na Skalne Miasto. BabaLuca wygrzebała to cudo w przewodniku to jadę się przekonać na własne oczy. Pan z obsługi stacji ostrzegł mnie jednak, że asfaltu przez ileśtam kilometrów nie będzie.
Nic to, tyle dojechałem to jeszcze kawałek jakoś zmęczę. Na razie jednak asfalcik jest i to całkiem nowy. Jak można się było domyślać asfalt był dokąd ciągnęły się kurorty a za granicami miasta, jakby nigdy nic wrócił wyboisty szuter. Tylko ruch sporo większy, bo natrafiłem na wysyp turystów. Większość jeździ samochodami w tą i z powrotem, wzbijając tumany kurzu, ale część idzie pieszo z wypchanymi plecakami.
Było tego szutru z osiem a może i więcej kilometrów, potem ponownie pojawił się asfalt, lecz już gorszej jakości. Później jednak musiałem zjechać z tego asfaltu zgodnie z wytycznymi, uzyskanymi na stacji benzynowej.
To był strzał w dziesiątkę, bo po pokonaniu stromego podjazdu, zobaczyłem taki o to widok.
Obrazek

Teren wcześniej nie zapowiadał takich skalnych atrakcji, więc na początku widok jest lekkim zaskoczeniem. Podjeżdżam bliżej a tam jak można było się domyśleć jest spory parking dla pojazdów i obok niego siedlisko komercyjnych budek, w których można obłowić się pamiątkami a nawet coś zjeść na ciepło.
Te atrakcje oczywiście pomijam i od razu biorę na cel kasę biletową. Po drodze jednak jest sporo ciekawych obrazków to nie omieszkam uwiecznić kilku na fotkach.
Obrazek

W przygotowaniu tego miejsca pod turystów maczali palce nasi rodacy z projektu Geokarpaty. Spokojnie w Necie można znaleźć więcej informacji na ten temat.
Ja skupię się bardziej na piśmie obrazkowym, które jest dla mnie łatwiejsze w przyswajaniu.
Obrazek

Na załączonych obrazkach widać jak kiedyś powstawało to Skalne Miasto.
Obrazek

Całkiem interesująco to wygląda.
Obrazek

W rzeczywistości musiało to robić niesamowite wrażenie dla ówczesnych odwiedzających.
Obrazek

Nie wolno zakopywać nikogo łopatą, łamać gałęzi, strzelać z broni długiej, szaleć siekierą, wręczać kobietom kwiatek, łowić rekiny, wytrzepywać worka z odkurzacza, bawić się zapałkami, słuchać dużych głośników i myć samochód. Całą resztę na szczęście wolno. O jakichkolwiek ograniczeniach dla motocyklistów nie ma nawet wzmianki.
Drewniany most prowadzi mnie wprost do kasy biletowej w której zostawiam 40 hrywien.
Obrazek

Za bardzo nie wiem w którą stronę iść, bo ciekawych obiektów nie brakuje.
Obrazek

Znalazłem interesującą, drewnianą ścieżkę to sobie nią pójdę. Dodatkową atrakcją jest to, że deski się trochę kołyszą.
Obrazek

Czym jestem bliżej skał, tym wyglądają bardziej okazale a ja robię się przy nich mały jak jakiś czarny, pełzający robaczek.
Podejście jest dosyć strome, upał doskwiera i pot mnie zalewa. Góry się pozbyłem, ale czarne skórzane spodnie dają teraz popalić.
Obrazek

Na drewnianej ścieżce są poprzybijane drewniane poprzeczki, najprawdopodobniej po to, żeby po deszczu nie zjechać na sam dół jak po ślizgawce. Poprzeczki są jednak tak niefortunnie rozmieszczone, że co chwilę się o nie potykam. Mam za krótkie nogi, albo za długie i na stromych podejściach, by nie skręcić kostki, dreptam jak Gejsza.
Obrazek

Z dołu podejście nie wyglądało groźnie, ale pod koniec jak stary dziadek musiałem stanąć i nałapać powietrza. Tchu brakło i trzeba było uzupełnić tlen we krwi.
Obrazek

Jak widać, drewnianymi ścieżkami, wychodzi się na sam szczyt.
Zdjęcia nie oddają tej przestrzeni, jaką trzeba pokonać na własnych nogach.
Obrazek

Widok z samej góry może zachwycić.
Obrazek

Lęk wysokości u osób, które go mają już śmiało może się ujawnić.
Obrazek

Mi się już kręci w głowie, ale to raczej z niedotlenienia mózgu, którego musiałem tu wytaszczyć.
Obrazek

Z drugiej jednak strony jak ktoś był na Prządkach koło Odrzykonia to może stwierdzić z rozczarowaniem, o takie tam większe Prządki i po co się było tyle tłuc przez Ukrainę, jak u nas jest to samo?
Obrazek

Skoro już tu jestem to zwiedzam co się da.
Obrazek

Są też ciekawe zdjęcia z prac archeologicznych.
Obrazek

BabaLuca zostałaby tu na dłużej, ale mi wystarczy kilka pamiątkowych fotek.
Obrazek

Pewnie nie tak łatwo było znaleźć archeologów z umiejętnościami wspinaczkowymi.
Aż trudno uwierzyć, że coś takiego tu kiedykolwiek było. Wygląda to jak z bajki, albo z filmu fantasy.
Obrazek

Teren na pewno nie był łatwy do zdobycia przez ewentualnego najeźdźcę.
Obrazek

Jeszcze kilka fotek i uciekam na dół.
Obrazek


Ostatnio edytowano poniedziałek 11 gru 2017, 11:34 przez verdgar, łącznie edytowano 1 raz
// zamiana linków z chomika na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: środa 13 gru 2017, 16:00 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Jak widać kręci się tu sporo turystów i większość to są Polacy. Normalnie szwędając się po dolnej części Zakarpacia, nie tak łatwo usłyszeć polski język, ale tutaj, bliżej Lwowa można się zdziwić.
Tak na oko to ¾ zwiedzających to Polacy. Nie bez znaczenia jest też fakt, że w polskim przewodniku jest mowa o ukraińskim Skalnym Mieście. Myślę, że tak jak ja, inni też skuszeni ciekawym opisem autora, trafili właśnie tutaj.
Szkoda tylko, że nasza ojczysta mowa za granicą kojarzy się głównie z przekleństwami. Jakoś tak głupio mi się zrobiło i nie zamieniłem z rodakami ani słowa.
Obrazek

Są tutaj widoczne pozostałości jaskiń. Wchodzić nie wolno, lecz polskich turystów nic nie jest w stanie powstrzymać.
Obrazek

Stąd dobrze widać wieś Urycz i widać też z jaką różnicą wysokości musiałem się pieszo zmierzyć.
Obrazek

W dół schodzę drugą stroną, bo można obejść Skalne Miasto dookoła. Widoczki też są nie zgorsze.
Obrazek

Już jestem w połowie zejścia i mogę kontemplować majestat skał z innej perspektywy.
Obrazek

Dalszy ciąg skalnych kontemplacji.
Obrazek

Końcówka trasy biegnie lasem, co daje wielką ulgę od palącego słońca. W lesie skały są porozrzucane na większym terenie, lecz na kolejne spacery nie mam już siły.
Cała okolica należy do Parku Narodowego Beskidy Skolskie a to Skalne Miasto po którym chodziłem to był kiedyś średniowieczny warowny kompleks Tustań, nazywany też twierdzą lub zamczyskiem. Pobierano w tym miejscu myto i stąd ta nazwa od słów ‘tu stań’. Nasz Król Kazimierz Wielki miał nawet swój udział w rozbudowie tej twierdzy.
W 1241r warownia została zniszczona przez Tatarów a pod koniec XVIw. Tatarzy dokończyli dzieła, najprawdopodobniej doszczętnie paląc pozostałości.
Obrazek

No i w którą stronę teraz iść? Na prawo jest lepiej na wiosnę a teraz mamy środek lata to może jednak pójdę na lewo.
Obrazek

Na parkingu Jelon stał w pełnym słońcu, rozgrzany do stu stopni. Chciałem stąd już tylko uciec i nawet nie wchodziłem między stoiska z pamiątkami.
Wsiadłem na rozpalonego Jelona i sturlałem się na dół. Po drodze jednak zauważona kątem oka instalacja, spowodowała, że musiałem zawrócić i uwiecznić ją na fotce.
Jak sądzicie o co chodziło ukraińskim inżynierom? Sześć zaworów do jednego rozgałęzienia?
Obrazek

Dojechałem do asfaltu i już się zastanawiam, gdzie będę spał? Rozglądam się za jakimś interesującym miejscem, lecz na razie nic w oko mi nie wpadło.
Co gorsza asfalt się znowu skończył, jak nożem odciąć i wpadłem z impetem na szuter.
Byłem już zmęczony dzisiejszym dniem i trochę przez ten fakt, nerwy mi popuściły.
Nie mogę już patrzeć na ten szuter i moja irytacja nabiera na sile.
Zanim jednak zdążyłem wybuchnąć i ujawnić światu moją nieuzasadnioną agresję, pojawił się nowiutki asfalcik. Uchcachany rozpędziłem Jelona do ponad setki, po czym za zakrętem, znowu to samo. Bez żadnego ostrzeżenia asfalt się kończy a ja wpadam pełnym impetem na sypki szuter. Jelonem rzuciło na lewo i prawo i skończyłem pięknym telemarkiem. Jedna noga do tyłu, druga do przodu i pion utrzymałem.
Więcej już się tak nie dałem nabrać na nowiutki, jeszcze pachnący asfalcik.
Taki to zwyczaj na Ukrainie, że niewiadomo dlaczego w jednym miejscu zrobią kilkaset metrów świetnego asfaltu, po czym robią dwukilometrową przerwę i znowu pojawia się super asfalcik. Oczywiście różnica poziomów między asfaltem a szutrem jest jakieś 20cm i jak ktoś się zapomni to odczuje boleśnie. Po drodze takich pułapek miałem kilkanaście i za każdym razem już nie byłem taki pewny siebie. Drogi na Ukrainie uczą pokory na wszelkie sposoby.
Pewnie za rok, może dwa, połączą te placki asfaltu i już będzie się jechało normalnie. Znając ich to zostawią sobie szutrem obsiane wszystkie mosty i mosteczki na koniec, by nadal kierowcy nie czuli się za pewnie.
Nareszcie dojechałem do jakiejś normalnej drogi E471, prowadzącej do Stryja. Teraz będę mógł właściwie docenić osiągnięcia miejscowej cywilizacji. Pierwsza zauważona przydrożna restauracja nie uszła mojej uwadze. Bez beczkowego kwasu i porządnego jadła, nigdzie się dalej nie ruszam.
Na szczęście schłodzony kwas o niebiańskim smaku czekał tam na mnie. Tej rozkoszy podniebienia się nie da opisać. Cały dzień dzisiaj ten kwas chodził za mną a jak dołożyć do tego zmęczenie całego organizmu, połączone z odwodnieniem to taki kwas jest, jak, jak no…
No i nie umiem znaleźć odpowiedniego porównania. Może jak seks frytki i rock and roll razem wzięte.
Obrazek

Gdy już ugasiłem pragnienie to przyszła kolej na zaspokojenie głodu. Pamiętam tylko, że było smacznie i że mnie potem brzuch nie bolał, ale co wtedy zjadłem to jakoś nie mogę sobie przypomnieć. Fotki nie zrobiłem i skleroza to wykorzystała.
W międzyczasie gdy czekałem na smakołyki, rzuciłem okiem na Jelona, czy aby czegoś nie zgubił na tych wyboistych szutrach.
Obrazek

Tak zakurzonego łańcucha to jeszcze chyba nie miałem. Szmatki też nie mam, żeby go przetrzeć to chociaż go trochę naoliwię. Zrobi się z tej mieszaniny kurzu i oleju pewnie ścierna maź, ale teraz na trasie, przy dużej prędkości, powinno conieco odpaść.
Wygląda na to, że Jelon po tej szutrowej przeprawie jest nadal w jednym kawałku, choć zauważyłem jeden bardzo niepokojący symptom.
Obrazek

Wygląda na to, że w lewym, tylnym amortyzatorze wybiła się tulejka gumowa. Pewnie wszystko przez te szutry. Dzisiejszego dnia nazbierało się jakieś 97km bez asfaltu a może i więcej.
Obrazek

Śruba przyparła już o sam amortyzator i trze metal o metal. Sprawdziłem tylko, czy śruba się nie popuściła i pozostaje mieć tylko nadzieję, że jakoś na tym dojadę do domu.
Przy prawym amortyzatorze na szczęście jest wszystko ok.
Po obiadokolacji, zakropionej kwasem i kawą, z powrotem wyskoczyłem na trasę E471.
Równiutki asfalcik zrobił swoje i od razu zapomniałem o trudach dzisiejszego dnia, odkręcając manetkę do woli.
Ukraińcy jak już mają trochę asfaltu to jeżdżą bardzo szybko. Teraz już im się nie dziwię, bo dopadł mnie ten sam symptom, po całym dniu szutru. To coś w rodzaju psa, który zerwał się z łańcucha.
Z pojemnością 250cc demonem prędkości nie byłem, ale te licznikowe 120km/h Jelonek spokojnie sypał. Nawet się nie spojrzałem, jak już byłem na obwodnicy Stryja. Słońce jeszcze się nie schowało za horyzont to postanowiłem nawinąć kolejnych kilka kilometrów. Przy okazji będę się rozglądał za miejscem na nocleg.
Jak się można było domyśleć, przy głównej, ruchliwej drodze, żadne krzaki nie wyglądały na tyle zachęcająco, by rozbić w nich namiot. Potem wpakowałem się na coś w rodzaju autostrady i wylądowałem aż we Lwowie. Jechało się dobrze, bo zamiast męczącego upału pod wieczór było przyjemne letnie ciepełko.
Automatycznie moje plany noclegowe musiałem nieco skorygować. Teraz wypada albo znaleźć jakieś tanie lokum w mieście, albo przejechać na drugą stronę Lwowa i szukać miejsca pod namiot na obrzeżach.
Na razie jednak jadę przed siebie, podziwiając miasto. Od tej strony to jeszcze Lwowa nie widziałem.
Byłem pewien, że przejadę przez środek miasta aż na drugą stronę a tu niewiadomo dlaczego czteropasmowa droga się wzięła i skończyła.
Wylądowałem pod jakimś wielgaśnym pomnikiem. Dalej to już tylko wąska droga z kostki.
Obrazek

Ktoś tu ma manię wielkości.
Obrazek

Płaskorzeźba też jest odpowiednich rozmiarów.
Obrazek

Jak widać prym wiedzie tematyka wojenna.
Obrazek

I już wiadomo kto tu jest pomysłodawcą arcydzieła.
Obrazek

Pomnik jest zadbany i nawet jestem zdziwiony, że w obecnej sytuacji politycznej, nikt jeszcze nie wyraził na pomniku swoich odmiennych poglądów.
Domniemam, że nie bez znaczenia jest fakt, że zaraz obok znajduje się jednostka wojskowa.
Obrazek

Czołg pewnie robi za ozdobę, ale kto wie co trzymają w ukryciu?
Obrazek

Jest też i drugi z mniejszym kalibrem. Zapewne kiedyś w tych koszarach stacjonowały wojska radzieckie, jednak dzisiaj na pewno są ukraińskie.
Nie mam pojęcia w którą stronę mam teraz jechać? Idą jakieś dwie kobiety to nie zaszkodzi zasięgnąć języka. Być może matka z córką, bo jedna starsza a druga w wieku studenckim.
Pytam zatem gdzie można tu jedną noc przespać?
Widać, że panie chcą mi pomóc, bo się głośno naradzają.
Dodaję, że w drogim hotelu bym raczej nie chciał spać.
Panie mi wyjaśniają, że hotele są na starówce, ale tam faktycznie może być drogo i ciężko będzie mi wytłumaczyć, jak jechać.
W końcu ta młodsza pyta mnie, czy akademik studencki może być? Przynajmniej tak zrozumiałem, że chodzi właśnie o akademik. Odparłem, że tak oczywiście, jak najbardziej jestem za.
No i zaczęło się tłumaczenie a ja rozumiejąc, czy też nie, grzecznie potakiwałem głową.
Mam chyba jechać taką boczną drogą prosto wzdłuż koszar, potem za jakimś magazynem mam skręcić w lewo, potem znowu prosto aż do końca i znowu w lewo i za jakiś czas po prawej powinien być ten akademik.
Grzecznie podziękowałem i poszedłem w stronę Jelona. Panie jednak widząc moją minę, zaproponowały, że mnie kawałek podprowadzą. Moja duma Easy-Ridera jednak nie pozwoliła skorzystać z tej opcji.
Trochę to skomplikowane, zwłaszcza, że ta główniejsza droga skręcała w prawo i leciała gdzieś w dół a ja miałem jechać prosto to wjechałem na jakąś taką osiedlową.
Potem robiło się coraz bardziej ciekawie. Wjechałem w jakiś szare, zapuszczone blokowisko na pierwszy rzut oka opuszczone przez ludzi (nie we wszystkich oknach są szyby).
Obrazek

Potem była jazda między blokami, zgodnie z wytycznymi, które mój mózg przetworzył z ukraińskiego na zrozumiały dla mnie dialekt.
Droga mi się skończyła i o dziwo po prawej był taki długaśny budynek z dużym wejściem centralnie na środku, przy którym stało kilka samochodów. Jelona wcisnąłem miedzy puszki i poszedłem obczaić co i jak. Na schodach wejściowych natknąłem się na kilka urodziwych studentek i nie marnując czasu od razu pytam czy to jest właśnie akademik studencki? Odpowiedziały z uśmiecham, że jak najbardziej tak. Już się cieszę, bo zapowiada się wesołe towarzystwo na dzisiejszą noc. W holu spotkałem jeszcze więcej urodziwych studentek, pomimo, że jest przecież okres wakacyjny. Kilku studentów też widziałem, ale nie będę się przecież skupiał na tym nic nie znaczącym fakcie.
Szybko znalazłem recepcję i szybko wyciągam z rękawa, przygotowany zestaw pytań.
- czy to akadamik?
- da
- a można tu przespać jedną noc
- niet (pani mnie zmierzyła wzrokiem od góry do dołu i odpowiedziała co odpowiedziała)
Trochę mnie ta odpowiedź zbiła z tropu, bo już się cieszyłem, że dzisiejszą noc spędzę z pięknymi, ukraińskimi studentkami. Jak by nie patrzeć, nadal słowiańska uroda, więc było się z czego cieszyć.
Pytam zatem dalej:
- ale mi tu mówili, że właśnie tu można się przespać
- nie tu a tam. Pani recepcjonistka odpowiada i pokazuje palcem wzdłuż budynku.
Jest jeszcze jedno wejście na samym końcu tego długiego akademika od czoła, albo inaczej to od tyłu budynku.
Był to spory kawałek, więc podjechałem jednośladem a tam są tylko jakieś małe schodki i drzwi, nad którymi pali się jedna, mała żaróweczka.
Wokoło nigdzie żywego ducha i aż strach wchodzić do środka a co dopiero zostawać na noc.
No nic, pukam i wchodzę. W środku jest długi korytarz wzdłuż którego są rzędy drzwi. Zza jednych z drzwi wyłoniła się siwiuteńka staruszka. Widząc wieczorową porą całego faceta, ubranego na czarno, można się w tym miejscu wystraszyć. Staruszka miała strach w oczach, więc długo nie czekałem i najłagodniej jak potrafię, zapytałem się czy mogę tu przespać noc?
Było widać, że kamień spadł kobiecinie z serca, że nie przyszedłem ją udusić, tylko chcę grzecznie przekimać do rana.
Cena za noc była śmiesznie niska, bo zaledwie 140 hrywien (czyli jakieś 21zł), tylko, że okolica taka nie bardzo. Nie ma nawet gdzie motocykla postawić.
Obrazek

Staruszka portierka też nie wie, gdzie mógłbym bezpiecznie zostawić motocykl. W końcu stwierdziła, że muszę się wrócić i tam gdzieś jest jakieś strzeżone osiedle i mógłbym się dogadać tam ze strażnikiem i zostawić pod opieką Jelona.
Jakoś ta opcja nie przekonała mnie, więc podziękowałem i ruszyłem w drogę powrotną.
Jak się można było domyśleć żadnego parkingu strzeżonego nie znalazłem ani żadnego ukraińskiego ochroniarza.
Dojechałem tak do starówki i znowu rozglądam się za jakimś noclegiem. Teraz zdecydowany jestem już na hotel. Czym człowiek jest bardziej zmęczony, tym więcej jest w stanie wydać na nocleg. Ciekawe, gdzie jest moja granica zmęczenia, przy której będę skłonny oddać wszystko co mam?
Starówka jest całkiem rozległa, lecz jakoś nie mogę trafić na jakikolwiek hotel.
Obrazek

Zaczyna się ściemniać i jazda po nierównej, śliskiej kostce nie należy do przyjemności. Już mi się nie chce dłużej szukać, już to pierwsze miejsce nie wydaje się tak straszne. Wracam do tego akademika i niech się dzieje co chce. Tylko czy teraz tam trafię?
Jakimś cudem dojechałem pod znane mi drzwi, ale już w kompletnych ciemnościach. Teraz to miejsce wygląda bardziej strasznie.
Przywitałem się jeszcze raz ze staruszką portierką i oznajmiłem że po namyśle zostaje. Motocykl zaparkowałem przy samych drzwiach. Staruszka jednak zaprotestowała, że nie będzie mi pilnować całą noc motocykla, bo chce w nocy spać. Widzę, że się boi o mój motocykl bardziej niż ja. Musiałem tłumaczyć, że motocykl ma alarm i że jak ktoś będzie chciał go ukraść to na pewno włączy się syrena. W końcu dała się przekonać, lecz stwierdziła, że lepiej będzie jak sam będę sobie pilnował i kazała mi zaparkować motocykl pod oknem mojego pokoju.
Najpierw musiałem pójść wybrać sobie pokój a potem podjechałem pod własnoręcznie rozświetlone okno. By się tam dostać wjechałem na jakiś zniszczony chodnik, a potem końcówka drogi była po wyboistym trawniku.
Zabrałem wszystkie potrzebne klamoty, przykryłem Jelona plandeką i uzbroiłem alarm. Nie bez znaczenia jest w takiej sytuacji fakt posiadania odpowiedniej plandeki. Po pierwsze to szary kolor spowodował, że w tych ciemnościach Jelona było słabo widać, po drugie to jak ktoś już zobaczył to ciężko było ocenić wartość tego co znajdowało się pod, po trzecie nie było widać rejestracji, więc nie kusiło tych co mają jakieś uprzedzenia do Polaków.
Do tego sprawnie działający alarm i mogę spać spokojnie. No może nie tak spokojnie, bo wyczaiłem kawałek dalej, używaną ścieżkę, prowadzącą prosto w gęste krzaki.
Ścieżka pełniła rolę jakiegoś ważnego szlaku transportowego, bo co jakiś czas pojedynczy, umundurowany żołnierz znikał w gęstwinie chaszczy, po czym pojawiał się z jakimiś pakunkami. Przypuszczam, że to najszybsza droga do monopolowego, ale może się mylę i chodzili sobie tylko poobcować z miejską zielenią. Dlaczego własnie w nocy, ktoś zapyta a to już by rozmawiać z poszczególnymi przypadkami, bo każdy może mieć swoje własne powody. Ważne, że póki co nie są zainteresowani ukrytym pod plandeką Jelonem.
Pokój który sobie wybrałem, był jednym z kilku dostępnych pokoi. Typowe ustawienie akademickie. Pierwsze drzwi z korytarza prowadziły do przedsionka w którym były, wspólne na dwa pokoje umywalki, prysznic lodówka i kibelek. Kolejne drzwi prowadziły do pokoju dwuosobowego lub trzyosobowego w zależności, które drzwi się otworzyło. Wybrałem sobie pokój trzyosobowy nie dlatego, że był sporo większy, lecz dlatego, że miał telewizor. Ogólnie to wszystko było bardziej przestronne niż w naszych akademikach. Korytarz, przedsionek, pokoje i wszystko większe, takie balszoj z rozmachem.
Część akademika po prostu była wydzielona z osobnym wejściem, najprawdopodobniej z przeznaczeniem dla gości odwiedzających. Jak się okazało tego wieczoru byłem jedynym gościem i tą noc przyszło mi spędzić tylko ze staruszką portierką a nie z młodymi, ślicznymi studentkami. Wprawdzie były w tym samym akademiku, lecz skutecznie zostałem odizolowany, co nie przeszkodziło mi napisać do BabyLucy, informacyjnego SMS-a, by się nie martwiła, że żyję, jestem zdrowy i śpię dziś we Lwowie ze studentkami.
Najpierw był po trudach dnia prysznic a dopiero potem zabrałem się za przyrządzenie kolacji na ciepło. Woda się już grzeje a ja wygrzebuje wszystkie smakołyki, które jeszcze mi zostały. Nagle jak coś łupnie i błyśnie, jakby piorun wpadł do pokoju, aż podskoczyłem. Światło na ułamek sekundy przygasło, po czym poczułem swąd palonego tworzywa.
No tak moja grzałka w wielkim stylu wyzionęła ducha. Upaliło przewód przy samej wtyczce.
Obrazek

Dobrze, że zabezpieczenia wytrzymały i nie zgasło światło w całym akademiku. Byłoby potem tłumaczenia, że żadnych niecnych zamiarów nie miałem.
No tak grzałka padła w połowie grzania wody. Benzynowej kuchenki ‘smiert turisty’ rozpalał teraz na środku pokoju nie będę, bo znając moje dzisiejsze szczęście to wybuchnie i jak z prądem się nie udało to chociaż na pocieszenie, spalę cały akademik.
Zawsze jednak można stworzyć jakiś plan B, tylko wystarczy trochę pomyśleć. Dobrze, że mój traperski scyzoryk tym razem zabrałem ze sobą. Zamiast do smarowania masła, przyda się teraz do poważniejszych rzeczy.
Odskrobałem trochę izolacji i wualaa, mamy arcydzieło. Trochę strach to ponownie wkładać do gniazdka, ale jak nie ma ryzyka to nie ma przygody.
Obrazek

Najedzony i umyty mogłem spokojnie udać się na zasłużony wypoczynek.
Oczywiście długo sobie nie pospałem, bo obudził mnie alarm. Kradną Jelona !!!
Wyskoczyłem z łóżka jak z procy, dwa susy i już jestem przy oknie. Jelon przestał piszczeć a w okolicy nikogo. To był tylko sygnał ostrzegawczy, właściwe wycie się nie włączyło, czyli coś musiało poruszyć czujnik drgań.
Ledwo dziada wypatrzyłem w tych ciemnościach. To czarny kot. Teraz był obok Jelona, ale wcześniej pewnie na niego skoczył i uruchomił alarm. Przepędziłem bestię i znowu poszedłem spać. Kot chyba wziął sobie do serca moje słowa przestrogi, bo spałem już do rana bez żadnych przygód.


Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 315
Widzianych krajów: Ukraina
Awarie: Rozleciała się tulejka gumowa w lewym tylnym amortyzatorze

Mapka poglądowa z dnia.
Obrazek


Ostatnio edytowano środa 13 gru 2017, 16:32 przez verdgar, łącznie edytowano 2 razy
// zamiana linków z chomika na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: czwartek 18 sty 2018, 13:36 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Pora zakończyć, choć jakoś tak nie mam weny i cięzko to idzie.

Dzień czwarty, czwartek 10 sierpnia 2017

Spało mi się nawet całkiem nieźle na tym studenckim łożu. Rzekłbym nawet, że mają wygodniejsze te łóżka niż w naszych akademikach, choć dawno nie bywałem to mogę się teraz mylić. Mój pokoik o poranku wygląda właśnie tak:
Obrazek

Pani babcia portierka tak mnie polubiła, że na noc dostałem różową pościel w kwiatki i serduszka.
Obrazek

W ogóle mam jakieś takie podejrzenia, że nieświadomie ulokowałem się w babskim pokoju, bo ściany i zasłony też różowe. Oj tam, przecież nikt się nie dowie.
Ważne, że poranny prysznic będzie już w stylu męskim. Duży bojler z cieknącą wodą i podstawiony kawałek rozciętej plastikowej butelki, żeby nie zalało całej łazienki. Woda sobie kapała całą noc, jednak wcale mi to nie przeszkadzało.
Obrazek

Nad kabiną prysznicową oczywiście dorodna pleśń, czyli tylko dla prawdziwych twardzieli.
Obrazek

Lokal okazał się być już wcześniej zamieszkały przez sześcionożne stworzonka. Okazało się, że jeden przepłacił życiem moją wizytę, choć może to zupełny zbieg okoliczności.
Po prostu wybrał ten sam dzień na dokonanie żywota a może tylko udawał martwego.
Jest też druga opcja, że karaluch mnie ugryzł w nocy i to go wykończyło.
Obrazek

W każdym bądź razie ja noc przeżyłem i czuję się dobrze. Jelonek z resztą też. Stoi dzielnie pod oknem, tak jak go zostawiłem.
Obrazek

Pora się rozstać z tym miejscem. Ogarnąłem trochę pokój i zostawiłem na stoliku parę hrywien dla sympatycznej babci portierki. Pewnie zarabia tu grosięta to się ucieszy.
Obrazek

Jest nawet tabliczka na którą wczoraj nie zwróciłem uwagi. Komnaty dla przyjezdnych, czy jakoś tak. No to nie spałem w jakimś tam pospolitym pokoju, tylko w najprawdziwszej komnacie.
Jelon jak zawsze odpalił od pierwszego dotknięcia startera i już mogłem śmignąć w stronę domu. Teraz w dzień wszystko wygląda o wiele przyjaźniej.
Jak szukałem tego akademika to mijałem charakterystyczną cerkiew, którą nie sposób przeoczyć. Jak ktoś kiedyś będzie szukał noclegu w tym miejscu to łatwiej trafi.
Obrazek

Współrzędnych GPS sobie nie zapisałem, ale postaram się teraz zlokalizować to miejsce na internetowej mapce. To chyba było gdzieś tu:
Obrazek

Wróciłem do punktu wyjścia, czyli do pomnika obok koszar wojskowych. Teraz już wiem jak się te koszary nazywają, jest to Akademia Wojsk Lądowych a ten wojenny pomnik jest przed Parkiem kultury i odpoczynku imienia Bogdana Chmielnickiego.
Zjechałem na dół na starówkę i od razu zaczął mnie gonić niebieski tramwaj nr 1138.
Obrazek

Podłoże było ze starej, śliskiej kostki, więc ucieczka przed tramwajem nie była łatwa, zwłaszcza, że w niektórych miejscach kostka nie była tak równo położona jak na tym zdjęciu.
Obrazek

Szczeliny między kostkami są raczej duże i Jelonem mocno telepie. W końcu jednak udało się uciec tramwajowi. Tramwaj został przechytrzony, bo sprytny Jelon zrobił skok w bok, tam gdzie nie ma torów a tramwaj jak głupi uczepił się torowiska.
Niestety śpieszyło mi się już do domu, więc postanowiłem nie marnować czasu na zwiedzanie lwowskiej starówki, a jest co zwiedzać. Pierwszym razem jak byłem we Lwowie, zobaczyłem tylko wycinek starówki i teraz jestem mocno zdziwiony, że starówka jest aż tak rozległa.
Miałbym tu spokojnie co robić przez cały dzień. Interesujących miejsc i zabytków jest sporo. Zdjęć też nie robiłem, nawet na czerwonych światłach, bo miejski ruch w sporej części odbywał się na żywioł i cały czas musiałem uważać. Starałem się jednak wzrokowo wyłapać co ciekawsze miejsca z nadzieją, że jeszcze kiedyś tu wrócę i dokładniej zapoznam się z ofertą lwowskiej starówki.
Z takich ciekawostek to chciałem znaleźć papier toaletowy z podobizną Putina, bo podobno taki można spotkać w ukraińskich sklepach, jednak tak na szybko nie udało się.
W zamian mam inną cyknietą fotkę, obrazującą obecne stosunki ukraińsko-rosyjskie.
Obrazek

Na drzwiach do sklepu otwarcie ogłasza się, że preferuje się tutaj produkty pochodzenia ukraińskiego i obowiązuje zakaz wstępu dla krwiożerczych matrioszek i wymalowanej trzody chlewnej. Te znaczki można też inaczej zinterpretować, ale pozwolicie, że się powstrzymam.
Jazda po starówce zrobiła się dosyć męcząca, bo temperatura dzisiejszego dnia wyjątkowo szybko się podnosi a powiewu chłodzącego wiaterku nie ma z powodu niskich prędkości. Poza tym to kompletnie nie wiem gdzie jestem, bo cały czas jadę przed siebie z nadzieją, że gdzieś w końcu wyjadę na obrzeża miasta.
Ruch jest coraz większy i zaczynają się tworzyć nieprzyjemne korki. Staram się oczywiście je omijać, ale chwilami staje się to dosyć ryzykowne ze względu na brak przewidywalności zachowań ukraińskich kierowców. Kilka razy zostałem solidnie obtrąbiony i musiałem nieco spuścić z tonu.
Taka trochę miejska dzicz, motocyklistów jak na lekarstwo i kierowcy puszek nie są przyzwyczajeni do przeciskających się jednośladów.
Chcąc, nie chcąc, wylądowałem tuż przed Dworcem Centralnym. Tutaj to się nazywa Wagzał, czy też Wogzał, czy jakoś tak.
Obrazek

Ciekawa jest sama nazwa wokzał. Podobno rosyjscy inżynierowie byli z wizytą w Londynie (nie mylić z Lądkiem Zdrój) i podczas tej wizyty pokazano im linię kolejową w dzielnicy Londynu Vauxhall. Na stacji oczywiście widniał duży napis z nazwą dzielnicy. Potem, gdy Rosjanie otwierali pierwszą stację kolejową w Petersburgu, dziwnym zbiegiem okoliczności na stacji pojawił się duży napis вокзал i tak to do dnia dzisiejszego wszystkie stacje kolejowe za naszą wschodnią granicą, dzierżą taką właśnie nazwę.
Miałem jeszcze trochę błądzenia na azymut, lecz w końcu wydostałem się z okowów miasta.
Znalazłem się na drodze M10. Przyszła pora w końcu wyciągnąć mapę z kufra i zorientować się gdzie jestem. Droga M10 prowadzi w stronę Rzeszowa na przejście graniczne w Korczowej a ja chciałem jechać na Hrebenne. Nic to, przed Iwano-Frankowem jest przebitka na M09 i wyskoczę w miejscowości Żowkwa, po naszemu Żółkiew. Nie jest źle, trochę nadrobię kilometrów, ale w końcu wyląduję na właściwej drodze.
Bez problemu znalazłem odpowiednią krzyżówkę i zjechałem z głównej M10 na prawo.
Od razu zrobiło się przyjemniej, ruch zmalał i okolica wydała się ciekawsza. Jeziorka, lasy i asfalt lepszy jak na głównej. To był dobry pomysł, żeby tędy jechać.
Obrazek

Jazda przez gęste lasy była tylko przyjemnością w ten gorący dzień. Niestety teren zalesiony szybko się skończył i znowu musiałem się prażyć na słońcu. Do tego jeszcze dobry asfalt też się skończył i wylądowałem na starym, popękanym z dziurami, ale i tak się cieszyłem , że to nie szuter.
Teraz jadę przez wioski, których jest całkiem sporo, lecz są raczej takie przeciętne i nie marnuję czasu na robienie niepotrzebnych fotek. Szukam za to jakiegoś baru z kwasem.
Nie musiałem długo czekać i bar się znalazł i to z beczkowym trunkiem, jednak nic mi po tym, bo mają tylko piwo. Kwasu niet.
Słońce świeci z samej góry, wyjątkowo dzisiaj przypiekając. Teraz już o niczym innym nie myślę, jak tylko o chłodnym, delikatnie gazowanym kwasie. To się chyba nazywa uzależnienie.
Jest kolejny bar a nawet restauracja. Wparowałem do środka i od razu pytam czy jest kwas?
Ładna pani kelnerka patrzy na mnie spod łba, jakby nie lubiła motocyklistów. Wycedziła przez perłowe ząbki, że kwas jest.
- no to poproszę balszoj i jeszcze kawę do tego, też dużą, taką amerykana.
Pani nalewa kwas i pokazuje , żebym usiadł przy stoliku. No i już wiem o co chodzi. Pani dopiero co zmyła podłogę a ja wlazłem w buciorach i zaciapałem całą. Nie będę ryzykował, że dostanę jakąś mokrą ścierą i wyszedłem usiąść przy stoliku na zewnątrz. Teraz przynajmniej nie zostawię kolejnych śladów. Pora jest przedpołudniowa i restauracja jeszcze świeci pustkami.
Po chwili pani kelnerka przyniosła mi taki o to idealny zestaw ratunkowy:
Obrazek

Tego mi było trzeba, świat od razu wygląda radośniej.
Tak sobie siedzę i podziwiam okolicę i zwróciłem uwagę na pobliski kościół przy którym prowadzone były jakieś prace budowlane.
Obrazek

Wytężam wzrok a raczej mieszanka kawy i kwasu, poprawia moje pole widzenia i ot tak płynnie zaczynam czytać po ukraińsku. To jednak nie ja nagle nauczyłem się świetnie czytać po ukraińsku a te literki są jakoś tak dziwnie po polsku.
Nie wiem czy będzie na tej fotce dobrze widać, ale na kościele widnieje napis w języku polskim; Parafia Rzymskokatolicka Miłosierdzia Bożego, czyli najprawdopodobniej sporo Polaków tutaj mieszka.
Obrazek

Dopiłem kawkę, idę zapłacić i widzę, że pani kelnerka dopiero co pościerała moje poprzednie ślady. Drugi raz przecież nie wejdę w buciorach i wołam od progu, że już chcę zapłacić. Wróciłem do stolika i grzecznie czekam. Lepiej niech teraz sama sobie zaciapie podłogę.
Chyba jej przeszło, bo teraz nawet się uśmiechnęła, przynosząc rachunek. Dorzuciłem jeszcze conieco za straty moralne, wynikłe z zabrudzenia podłogi, podziękowałem i ruszyłem w dalszą drogę.
Było już niedaleko, więc szybko dotarłem do miasteczka Żowkwa. Teraz tylko muszę dojechać do drogi głównej i odbić w lewo w stronę granicy. Zabudowań jakoś tak szybko przybywa, pojawiają się całkiem spore fabryki, zakłady, kilka przecznic kolejowych.
Całkiem spora ta Żowkwa. Dotarłem jednak do drogi głównej z całkiem sporym ruchem i tak jak miałem w planach, odbiłem w lewo. Miasteczko jednak się nie kończy i robi się coraz większe i większe i jest też coraz więcej samochodów. Co jest grane, na mapie to miasteczko nie wyglądało, że jest aż tak duże? Coś mi tu nie gra, jednak jadę dalej przed siebie, bo za bardzo innej opcji nie mam. Zobaczyłem samochód na polskich blachach, więc w swojej naiwności założyłem, że na pewno jedzie w stronę granicy i ruszyłem za nim.
Minęliśmy kilka sporych krzyżówek ze światłami i skręcił w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. Zgłupiałem teraz do reszty. Nie ma rady, zatrzymałem się na poboczu i odpalam GPS w komórce. GPS coś jednak nie chce zaskoczyć i cały czas pokazuje, że jestem we Lwowie. Potrząsam komórką, klepię po facjacie, bo czasem robi mi takie figle. Nic to jednak nie dało, więc schowałem ją do kieszeni.
Chcę zawrócić, jednak dwa pasy prowadzą w jedną stronę i dwa w drugą a środkiem są barierki. No i potem to już dojechałem do torów tramwajowych i w oddali zobaczyłem znany mi już budynek Wogzał. Faktycznie jestem znowu we Lwowie, ale jakim cudem?
No teraz to się nieco zdenerwowałem na moją własną głupotę i ignorancję. W mieście zrobił się już upał i jazda w tych korkach daje popalić. Tylko jak teraz wydostać się z tego piekielnego miasta? Coś nie chce ten Lwów mnie wypuścić…


Ostatnio edytowano sobota 20 sty 2018, 14:22 przez verdgar, łącznie edytowano 1 raz
// zamiana linków z chomika na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: sobota 27 sty 2018, 22:02 
Offline
Szturmowiec Imperium
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 14239
Lokalizacja: Niemal Piaseczno
Płeć: Banita
Motocykl: DL650A + VOGE 900DSX
Musielibyśmy mieć jakiegoś Cara pod ręką do demonstracji ;)

_________________
Ukłony - Piotrek


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: sobota 27 sty 2018, 22:03 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): piątek 01 lip 2016, 20:13
Posty: 715
Lokalizacja: Guadalajara / Śląsk
Płeć: Banita
Motocykl: Hyosung ST7
Car byłby niezbędny. :D

_________________
Obrazek


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: poniedziałek 29 sty 2018, 10:34 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Junk napisał(a):
No i co było dalej ?
Pisz kolego bom ciekaw twych przygód.

No dalej to był zwykły powrót do domu.
Opisywać zacząłem, tylko nie mam kiedy skończyć :?


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: poniedziałek 29 sty 2018, 15:41 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
No dobra, zmobilizowałem się. Pora zakończyć te wypociny.


Teraz już nie obyło się bez zasięgnięcia języka u tubylców. Jakimi zakamarkami miasta mnie poprowadzili to do dziś dnia nie rozgryzłem. Było dosyć nerwowo, potu wylałem kilka wiader, jednak tym razem w końcu wjechałem na właściwą drogę M09, prowadzącą wprost na przejście Hrebenne.
Później w domu przeanalizowałem na internetowych mapach całą sytuację i już chyba wiem gdzie pierwotnie błąd popełniłem.
Obrazek

W miejscowości Łozina powinienem pojechać w lewo a pojechałem prosto. Na mapie w lewo (kropeczki) była główna droga a w rzeczywistości ta na prosto miała lepszą nawierzchnię i mylnie przyjąłem ją za właściwą. Oczywiście żadnych drogowskazów nie było. Ta w lewo wyglądała na jakąś boczną a nie na główną. Do tego jeszcze słońce na niebie w zenicie i kompletnie nie wyczułem zmiany kierunku. Jednym słowem dałem ciała i tyle. Mimo, że przeważnie udaje mi się nawigować na papierowe mapy i azymut to od czasu do czasu robię takiego strzała, gubiąc się w czasoprzestrzeni.
Teraz mogę się z tego pośmiać i wrzucić do czarnego worka z napisem ‘Luca zaginiony w akcji’. Plusy są takie, że intensywnie Lwów pozwiedzałem dwa razy jednego dnia.
Dalsza droga trasą M09 była prosta jak drut, tylko ten żar z nieba dawał popalić. Już przy prędkości stu na godzinę nie było przyjemnego chłodzenia, tylko gorący powiew jak z suszarki na ostatnim biegu.
Miasteczko Żółkiew w którym miałem pierwotnie wyskoczyć, teraz szybko minąłem obwodnicą i dalej leciałem drogą prostą jak wspomniany drut.
Obrazek

Starałem sobie przypomnieć czy przy granicy są jakieś sklepy z łakociami i jakoś sobie nie przypominam to lepiej kupię w Rawie Ruskiej. To takie małe miasteczko, nic specjalnego, lecz najważniejsze, że jest całkiem fajny market. Nabyłem 3,5 litra kwasu a resztę przestrzeni bagażowej wypełniłem słodyczami dla dzieciaków. Znalazło się miejsce nawet na mały zapas całkiem niezłej lwowskiej kawy.
Do granicy został już tylko kawałek i zanim się obejrzałem byłem już na miejscu. Najpierw jednak stacja benzynowa i tankowanie do pełna paliwa i powietrza. Oczywiście działającego kompresora po tej stronie granicy się nie znajdzie. Objechałem wszystkie stacje i nigdzie nie da się uzupełnić powietrza w kołach.
Zostało mi jeszcze kilka hrywien, więc zaatakowałem bar przy jednej ze stacji.
Sprawdzonym sposobem rzuciłem na ladę wszystko co mam i robiąc oczy kota ze Shreka, poprosiłem, żeby mnie pani czymś nakarmiła i jak starczy to jeszcze kawą poczęstowała.
Barmanka skrzętnie policzyła wymiętolony stosik papierowych banknotów, chwilę się zastanowiła i dostałem taki o to konsumpcyjny zestawik;
Obrazek

Nawet podgrzała mi bułkę w mikrofali, lecz kawę niestety dostałem bez mleka. Gdy poprosiłem o odrobinę białego dodatku, pani była nieugięta i zażądała dodatkowych dwóch hrywien. Skąd ja teraz wytrzasnę całe dwie hrywny? Przeszukałem jeszcze raz wszystkie kieszenie i niczym jakiś sławny magik, wyciągnąłem z jednej z kieszeni dwie monety po jednej hrywnie. Sam byłem zaskoczony, że jeszcze coś miałem. Dostałem za to jedno małe mleczko w plastikowym opakowaniu, które dopełniło oczekiwanego smaku.
Bułka była smaczna i kawa również. Okazało się później, że ten ostatni posiłek nie był bez znaczenia w energetycznym bilansie mojego wymęczonego organizmu.
Minęła godzina pierwsza, zatem najwyższa pora przejechać na drugą stronę granicy. Przez tą dzisiejszą podwójną wizytę we Lwowie, straciłem niepotrzebnie ze dwie godziny cennego czasu. Widoczna długa kolejka tirów już zapowiada nieciekawy dalszy obrót wydarzeń.
Obrazek

Oczywiście nie czekam tylko jak przeciętny motocyklista, wciskam się na początek kolejki. Potem nie ma się co dziwić, że kierowcy puszek nienawidzą motocyklistów. Oni się prażą w pełnym słońcu a ja sobie bezczelnie jadę. Nauczony doświadczeniem, dojechałem do kolczatek i czekam na uzbrojonego strażnika. Nie ma nikogo i aż kusi, żeby jechać dalej, jednak wiem, że nie mogę pominąć tego punktu programu, bo dają tutaj karteczkę do zbierania pieczątek, bez której nie sposób przekroczyć granicy. W końcu mundurowy wyłonił się z nikąd, spisał numery rejestracyjne, ilość paliwa w zbiorniku, wręczył oczekiwaną kwadratową karteczkę i mogłem jechać dalej. Teraz czeka mnie kolejna kolejka, którą oczywiście mijam bokiem i wciskam się pod zadaszenie, bo żar z nieba wypala mi mózg. W mediach podają, że w cieniu jest 34˚C, ale wydaje mi się, że tutaj przy asfalcie i betonie uzbiera się znacznie więcej. Cały czas mówię o cieniu, bo w słońcu jak dla mnie to będzie z 50˚C. Dzisiaj jest jeden z najgorętszych dni lata o ile nie naj. Zdjąłem z siebie co mogłem, lecz skórzane spodnie i buty muszę nadal dźwigać na sobie. Przecież nie będę na boso w slipkach przechodził odprawy, chociaż myśli takie już mam.
Okazało się, że za daleko wjechałem, bo strażnik zebrał już paszporty i zniknął w budce. Potem inny strażnik oddał zebrane paszporty i też gdzieś zniknął. Kilka samochodów, które wcześniej minąłem, teraz mija mnie. Zniecierpliwiony poszedłem zanieść swój paszport do okienka. Miła pani w okienku go wzięła, po czym zaraz oddała i mówi, że nie może mnie puścić dalej. Najpierw musi mnie sprawdzić jakiś celnik w dużej zielonej czapce. No to czekam i czekam i czekam. Po pół godziny idę znowu do okienka i pytam o tego pana w wielkiej zielonej czapce. Dowiaduję się, że powinien być, ale zaginął gdzieś w akcji i nikt nie wie gdzie jest. Trzeba czekać i tyle. Sąsiednie boksy są sukcesywnie odprawiane przez innych celników a ja tu skutecznie utknąłem. Przedostać się do sąsiedniej odprawy nie ma jak. W końcu po kolejnych piętnastu minutach pan się zjawił i procedura ruszyła. Było jeszcze trochę biurokracji, jednak jakoś poszło. Widać, że dzisiejszego dnia nikomu z mundurowych się odprawiać podróżnych nie chce. Cały spocony, przebiłem się na ziemię niczyją. Jeszcze tylko odprawa po polskiej stronie i będzie już z górki. Niestety polskim celnikom też się nie chce i trzeba czekać w sporej kolejce. Wpuszczają do kolejnych boksów po 8-10 pojazdów i zamykają.
Obrazek

Widzę ruch w którymś z boksów i dodaję gazu, starając się tam zdążyć. Strażnik już zaciąga łańcuch, ale się zlitował i jeszcze mnie wpuszcza. Za mną pojawił się kolejny motocykl i też się wcisnął. Łańcuch zapięty i nikt się już nie wedrze. Od całej grupy strażnik zebrał paszporty i zniknął w klimatyzowanym pomieszczeniu. Po tej stronie upał jest jeszcze gorszy, ponieważ dach wykonano z przeźroczystego tworzywa i robi się szklarnia. Temperatura jest jak w piekarniku, powietrze ani drgnie i jest niemiłosiernie duszno, do tego stopnia, że zrobiło mi się słabo i na chwilę musiałem się położyć na ławeczce. Wypiłem z litr wody i pomału zacząłem dochodzić do siebie. Jak widać z wiekiem moja tolerancja na przegrzanie organizmu spada, bo nigdy wcześniej mi się tak nie działo. Dobrze, że wcześniej coś zjadłem i wypiłem kawę, bo niewiele brakło i teraz padłbym nieprzytomny.
Na motocyklu, który za mną się jeszcze wcisnął, przyjechało młode małżeństwo z Litwy. Motocykl to jakaś sportowa Honda, ale co to za Honda to nie wiem, bo już malowana i żadnych emblematów nie miała, a po samym wyglądzie to za cienki jestem, żeby prawidłowo zidentyfikować. Trochę sobie pogadaliśmy łamaną angielszczyzną o podróżowaniu. Zrobili ładne kółko i właśnie wracają do domu. Przejechali przez Polskę, Słowację Węgry, Rumunię, Mołdawię i Ukrainę. Wracając w Polsce spędzą jeszcze jeden nocleg i jutro planują dotrzeć do swojego domu. Są jeszcze bardziej zmęczeni niż ja i upał też daje im popalić. Najpierw zgodnie leżeliśmy, ja na jednej ławeczce a oni na drugiej, dopiero później zaczęliśmy rozmawiać. W Rumunii mieli małego ślizga i urwało im stelaż od bocznego kufra. Na szczęście im się nic nie stało a kufer dało się przymocować taśmami. Mieli więcej kilometrów do nawinięcia to puściłem ich przed siebie.
Zeszło ze 40min, zanim odzyskaliśmy paszporty. Przy odprawie celnej też nieco zeszło. Ich potraktowali ulgowo a mi trochę przetrzepali bagaże. Pewnie dlatego, bo nie miałem żadnego przemycanego alkoholu. Obserwując ruch na przejściu, przekonałem się, że dzisiejszego dnia najszybszą odprawę mają wycieczkowe autobusy. W czasie gdy trzymany był Jelon razem z osobówkami, na pasie dla autobusów odprawione zostały całe dwa autokary. Było to zrobione w prosty sposób, wszyscy wychodzili z autobusu i zabierali swoje bagaże i szli na zapewne klimatyzowaną odprawę indywidualną. Celnik sprawdzał tylko czy autobus został zupełnie pusty i autokar czekał aż wszyscy podróżni wrócą z odprawy. Całość szła sprawniej niż na przejściu dla osobówek.
Upał sprawił, że wszyscy są dzisiaj mocno podirytowani, łącznie ze strażnikami. Nie chcę nawet myśleć ile musiałbym się tu męczyć, gdybym przekraczał to przejście samochodem? Pewnie jeszcze czekałbym w kolejce po stronie ukraińskiej. Motocyklem przedostanie się do kraju, zajęło mi bite trzy godziny. Z moimi nowymi znajomymi z Litwy, pożegnałem się już z dziesięć minut wcześniej.
Jadąc odczuwam ulgę, że mam to przejście graniczne za sobą, lecz temperatura powietrza jest nadal nie do zniesienia. Przed Tomaszowem Lubelskim na pierwszej lepszej stacji benzynowej bez problemu uzupełniłem niedobór powietrza. W mieście wstąpiłem na cmentarz, zmówić modlitwę za Lucjana. To kolega motocyklista z którym swego czasu dane mi było spędzić sporo niezapomnianych, motocyklowych chwil. Dawno nie odwiedzałem jego grobu i miałem trochę kłopotu z przypomnieniem sobie lokalizacji. Po wypiciu sporej części z wwiezionego do Polski zapasu kwasu, pamięć wróciła i odnalazłem grób Lucjana.
Po chwili zadumy ruszyłem w stronę domu. Teraz to już tylko nawijam kilometry na koła i staram się jak najmniej zatrzymywać. Jestem już mocno zmęczony i chcę jak najszybciej dotrzeć na łono rodziny.
Przed Biłgorajem zrobiło się wściekle parno a na horyzoncie pojawiły się chmury z piorunami. Nie czekając aż rozpada się na dobre, zaatakowałem miejscową Biedronkę.
Obrazek

Głód zaczął mi doskwierać, więc po szybkich zakupach, wykorzystując ciszę przed burzą, rozłożyłem się przed sklepem z obiadokolacją. Na deser był zimny rożek dla dodatkowej ochłody. Potem się rozpadało i w dalszą drogę ruszyłem już w deszczu. Ten wyjazd zacząłem w deszczu i kończę też w deszczu. Nie powiem, żebym narzekał, bo burza dała niesamowite orzeźwienie. Upał zniknął i zrobiło się przyjemnie ciepło. Zupełnie jakbym brał rozkoszny prysznic. W końcu przebiłem się przez burzę i asfalt ponownie zrobił się suchy, lecz niebo pozostało zaciągnięte chmurami i jechało się już komfortowo.
Kilkadziesiąt kilometrów za Biłgorajem, przed jedną z krzyżówek, chcę z piątki zbić bieg w dół i nie mogę. Nie mam czym zmienić biegu, instynktownie szukam nogą dźwigni i nie mogę na nią trafić.
Przez krzyżówkę na wciśniętym sprzęgle, przeleciałem rozpędem. Zatrzymałem się, zgasiłem silnik i zerkam co się dzieje. Zgubiłem całą dźwignię zmiany biegów, po prostu nie ma jej? Rozglądam się za siebie i nic leżącego na drodze nie widzę. Muszę się śpieszyć, żeby jakiś samochód nie rozjechał mi dźwigni, bo nie będę miał potem jak wrócić do domu. Biegnę na drugą stronę krzyżówki i też nic leżącego na asfalcie nie widzę. No pięknie, sobie pomyślałem, może odpadła kilka kilometrów wcześniej albo nawet gdzieś w Biłgoraju, bo raczej długo jechałem na piątce. Wróciłem do motocykla i zastanawiam się co teraz zrobić? Patrzę pod silnik a tam jak gdyby nigdy nic, dźwignia w całości wisi sobie pod silnikiem.
Obrazek

Kamień z serca. Musiał puścić pierścień zabezpieczający i dźwignia podczas jazdy zsunęła się ze sworznia i wisiała na cięgnie. Taki odnaleziony mały kawałek metalu a jak potrafi ucieszyć człowieka. Wsunąłem dźwignię na miejsce i zabezpieczyłem kawałkiem drucika. Dobrze, że jeszcze mi odrobina została, bo dwa miesiące temu, zużyłem prawie cały zapas na prowizoryczną naprawę zerwanej linki gazu, pewnej kieleckiej motocyklistki.
Mam nadzieję, że teraz takie druciarskie zabezpieczenie wystarczy i spokojnie na tym patencie dojadę do domu. Jak się później okazało patent wytrzymał i nie miałem już problemu ze zmianą biegów do samego końca dzisiejszej drogi.
Obrazek

Nie obyło się jednak bez strat w ludziach, bo przez pośpiech i nieuwagę przypiekłem sobie kostkę na dłoni od rozgrzanego kolanka. To chyba jakieś fatum albo po prostu tradycja, bo nie wiem czy pamiętacie ale w 2012 roku jak pierwszy raz wracałem z Ukrainy, też tym samym przejściem granicznym i też niespodziewanie straciłem biegi za Biłgorajem. Tylko, że wtedy zeskoczyło samo cięgno, łączące dźwignię zmiany biegów ze skrzynią i też naprawiałem przy pomocy drucika i też wtedy oparzyłem sobie łapę o rozgrzany wydech.
Obrazek

Wprawdzie teraz oparzyłem się trochę mniej, ale tradycja podtrzymana. Rękawica podczas jazdy dodatkowo drażniła mi to miejsce i łapa pod koniec ładnie spuchła. Najbardziej bolało przy wkładaniu i ściąganiu rękawicy, jednak trza być twardym a nie miętkim hihi ałał. Najważniejsze, że Jelon znowu śmiga. Po chwili ponownie zaczęło padać, jednak już nie tak intensywnie. Droga w deszczu jednak męczy i jak tylko przestało moczyć z góry to zrobiłem sobie za wsią Bojanów mały postój przy ciekawie wyglądającej wieży.
Obrazek

Chciałem wjechać kawałek w las a tu niespodzianka, teren zamknięty. Teren jest przeznaczony na poligon wojskowy to lepiej zostanę tu gdzie jestem.
Obrazek

Wieś Bojanów chwali się, że jest najpiękniejszą wsią na Podkarpaciu. Zupełnie nie wiem dlaczego uznano tą wieś w 2014 roku za najpiękniejszą, bo jest raczej taka niczym nie wyróżniająca się. Znam wiele ładniejszych wiosek na Podkarpaciu, choć ocena co jest tak naprawdę najładniejsze to tylko kwestia gustu.
Obrazek

Bardziej jednak jestem zainteresowany tym co to za wieża jest, pod którą się zatrzymałem. Być może jest to jakaś wieża do obserwowania tego co się dzieje na poligonie wojskowym, albo do wypatrywania niechcianych intruzów.
Zaciekawiony podszedłem bliżej, wybadać przeznaczenie nietypowego obiektu. Nagle na samym czubku wieży, otworzyło się okienko i wysunęła się czyjaś głowa. Oho już mnie namierzyli. No nic, najwyżej dostanę opieprza, żebym się tu więcej nie pałętał. Głowa na szczęście nic obraźliwego nie krzyczy to nieśmiało idę dalej. Po chwili okienko się zamknęło. To jednak nie koniec, bo za parę sekund usłyszałem jak otwiera się metalowy właz w podłodze. Owa głowa teraz już z resztą korpusu, zakończonego standardowymi kończynami, zaczęła schodzić metalowymi schodkami w dół. Oho teraz to mi się dostanie. Jeszcze mnie skują, aresztują i długo będą przesłuchiwać. Zanim człowiek w mundurze zdąży zejść na sam dół to ja przecież dobiegnę do Jelona i się stąd błyskawicznie ulotnię.
Zanim jednak zdążyłem to zrobić, na ogrodzeniu dostrzegłem tablicę z nazwą DOSTRZEGALNIA PRZECIWPOŻAROWA. Nigdy z czymś takim się nie spotkałem, więc cierpliwie czekam co będzie się działo dalej.
Ów człowiek zszedł na sam dół i zaczął forsować ogrodzeniową bramkę wyjściowo-wejściową. Jak gdyby nigdy nic, grzecznie powiedziałem:
- dzień dobry
- dzień dobry, człek odpowiedział i zaczęła się rozmowa jakbyśmy się znali od dawna. Bardzo sympatyczny leśniczy, który właśnie kończył dzień swojej pracy.
Obrazek

Oczywiście zadawałem mnóstwo pytań odnośnie tej nietuzinkowej wieży na które otrzymywałem odpowiedzi w ciekawej oprawie słownej.
Wieża nie służy jako część poligonu, tylko służy do szybkiego wykrywania pożarów lasów. Oczywiście, że wojsko od czasu do czasu też przyczynia się do powstawania pożarów, lecz lasów jest tu dużo i chodzi o cały dobrostan drzewny. Takich wież jest więcej w okolicy i cały system działa w ten sposób, że do dokładnej lokalizacji pożaru są potrzebne minimum trzy wieże. Każda z wież ma duży kątomierz, ustawiony centralnie i wyskalowany zgodnie z kierunkami świata N.S.E.W. Gdy taki pożar pojawia się w lesie, każda z trzech wież ustawia swój celownik kątomierza w stronę pożaru i odczytuje wskazany kąt. Teraz wystarczy uzyskane dane przenieść na mapę i mamy precyzyjnie określony obszar lasu objęty pożarem.
Pozwolę sobie machnąć mały szkic dla lepszego zobrazowania. Znając kąty α1, α2 i α3, wiemy gdzie dokładnie się pali. W sumie to taki prapraGPS.
Obrazek

Zachwalałem, że taka praca na wieży jest pewnie ciekawa, są super widoki i ma się niezłe wrażenia podczas burzy z piorunami. Tak dobrze nam się gadało, że wydałem się chyba leśniczemu godny zaufania i sam zaproponował, czy nie chciałbym osobiście ocenić rozpościerającego się widoku z wieży. Dwa raz nie musiał mi powtarzać. Otworzył mi furtkę i powiedział, żebym za bardzo się nie ociągał, bo za niedługo jego szef z nadleśnictwa kończy pracę i może tędy przyjeżdżać i jak mnie zobaczy to mnie i jemu nogi z dupy powyrywa. W końcu pisze jak byk WSTĘP WZBRONIONY. Ruszyłem ochoczo na kręte, strome, stalowe schody i przebieram szybko nóżkami. Już po pokonaniu kilkunastu schodów, zaczyna się widok z lotu ptaka.
Obrazek

Na razie nie doszedłem nawet do połowy, zatem nadal dzielnie walczę z różnicą wysokości.
Obrazek

Od tego szybkiego chodzenia w kółko, zakręciło mi się w głowie i brakło nieco tchu. Zacząłem sapać jak lokomotywa i musiałem gdzieś tak na ¾ wysokości zrobić małą przerwę.
Obrazek

Z dołu wieża nie wygląda na aż tak wysoką, ale gdy się już wyjdzie na samą górę to robi wrażenie. Zdjęcia oczywiście nie oddają w pełni rzeczywistości. Mimo, że wieża spięta jest stalowymi linami to wiatr powoduje, że na samej górze czuć bujanie. Nie chcę nawet myśleć jakie wrażenia są podczas prawdziwej wichury.
Pora schodzić na dół. Teraz to mi się dopiero w głowie zakręci. Pan leśnik czeka cierpliwie na dole i nie ma co nadwyrężać jego życzliwości.
Obrazek

Zszedłem najszybciej jak się dało i faktycznie na dole świat zawirował. Chwila na uspokojenie błędnika i już można łapać orientację w terenie. Ahaa stąd przyjechałem to teraz pojadę ooo tam. Nagrałem nawet filmik z wieży, lecz gdzieś go posiałem.
Podziękowałem za nieoczekiwaną frajdę i ruszyłem w stronę zachodzącego słońca, które to ponownie się pokazało na horyzoncie. Znowu wpadłem w masę rozgrzanego, suchego powietrza. Tutaj już nie było śladów deszczu i nie miało co schłodzić klimatu. Słońce jednak nie chciało już więcej przygrzewać i szybko schowało się za horyzont. Za Nową Dębą zrobiło się już zupełnie ciemno. Jakby kogoś to interesowało to jednostka wojskowa w Nowej Dębie nadal istnieje i ma się całkiem dobrze.
Po przekroczeniu Wisły czułem się już jak u siebie w domu, mimo, że nadal miałem sporo kilometrów do przejechania. Na drodze 765, prowadzącej do Staszowa, położyli nowy asfalcik i dzięki temu pobiłem chyba mój czasowy rekord na tym odcinku.
Podróż dobiegała do końca, zatem przyszła pora na podtrzymanie podróżniczej tradycji. Zaatakowałem stację Orlen, zdobywając gorącego hot-doga.
Obrazek

Zanim jednak zdążyłem wykonać pierwsze, zamaszyste ugryzienie, pojawiła się konkurencja.
Obrazek

No i jak tu się nie podzielić posiłkiem z taką wygłodniałą mordką? W sumie to trochę dziwne, żeby głodny dog zjadał ze smakiem gorącego doga. W każdym bądź razie zjedliśmy po połowie i obaj z tego powodu byliśmy zadowoleni.
Potem to już było tylko nawinięcie ostatnich sześćdziesięciu kilometrów, jednym ciągiem.

No cóż, fajnie było, ale nieubłaganie się skończyło. Wspomnienia jednak pozostały i dzięki temu mogłem jeszcze raz to przeżyć, dzieląc się z wami słowem pisanym.
KONIEC
Obrazek

Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 446
Widzianych krajów: Ukraina, Polska
Awarie: Puściło zabezpieczenie dźwigni zmiany biegów i przez to na kilka chwil straciłem kontakt ze skrzynią biegów.

Mapka poglądowa z dnia.
Obrazek

Podsumowanie całości:
W ciągu czterech dni przejechałem około 1340km, czyli średnio na dzień po 335km. W tym czystych szutrów, bo to przecież były WIOSKI SZUTREM ROZSIANE, łącznie nazbierało się gdzieś między 130 a 140km.
Jelon wyżłopał 39,8 litra benzyny, czyli średnie spalanie wyszło 2,97 L/100km. Oj będę tęsknił za tym skuterowym spalaniem. Co do kosztów to wyszło prawie 300zł w tym za samo paliwo 160zł. Reszta to spanie, jedzenie, przywieziony do domu kwas i ukraińskie słodkości. Można nawet powiedzieć, że na tym wyjeździe byłem wyjątkowo rozrzutny.
Czy pojechałbym jeszcze raz?
No pewnie, bo ukraińskie Zakarpacie nadal mi się nie znudziło i ciągle są tam miejsca w których jeszcze nie byłem. Są też takie do których chętnie zaglądnąłbym ponownie.
Co do Jelona to znowu dał rady, mimo sporego przebiegu. Trafiła się wprawdzie awaria dźwigni zmiany biegów, lecz okazała się niegroźna i łatwa do naprawy. Pozostała jeszcze wygnieciona gumowa tulejka lewego amortyzatora, na której spokojnie dojechałem do domu.
Niestety dwa miesiące później z przebiegiem 100tyś km, Jelon został sprzedany nowemu właścicielowi i kolejne terenowe motocyklowe wyprawy, stanęły pod znakiem zapytania.

Mapka całej trasy:
Obrazek


Ostatnio edytowano poniedziałek 29 sty 2018, 16:07 przez verdgar, łącznie edytowano 2 razy
// zamiana linków z chomika na obrazki


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: piątek 02 lut 2018, 14:19 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1691
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Na zakończenie jeszcze taka mała mapka z podsumowaniem wszystkich moich wizyt na ukraińskim Zakarpaciu.

Obrazek


Ostatnio edytowano piątek 02 lut 2018, 18:51 przez verdgar, łącznie edytowano 1 raz
// zamiana linku z chomika na obrazek


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 15 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

www.linmot.pl


POWERED_BY
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL