Temat przeniesiony do archiwum 2015r to już chyba tylko Verdgar zagląda
No to kolejna porcja materiału dla kustosza tego muzeum
c.d.Po niemałych zmaganiach dojechałem do suchego miejsca.
Było ciężko, ale dałem radę, no bo co ja nie dam rady? Jak nie jak tak, he he. Zrobiłem sobie małą przerwę na coś słodkiego, dającego niezbędny zastrzyk energii.
No to jedynka, sprzęgło i jedziemy dalej. Po suchym jedzie się znacznie lepiej, choć uważać nadal muszę na duże kamole. Moja radość nie trwała jednak długo a nawet bardzo króciutko.
Rzeka pojawiła się ponownie i to nie w poprzek, tylko wzdłuż. Patrzę i nie wierzę własnym oczom. Cała droga jest pod wodą, no czegoś takiego to się w najśmielszych snach nie spodziewałem. Przejeżdżanie przez rzekę armaturą to już przegięcie a jechanie wzdłuż rzeki to już nie wiem jak nazwać. No tak, żarty żartami, ale na domiar złego ta zatopiona leśna droga pnie się ostro pod górę. Chwila zastanowienia i stwierdziłem, że jak już tyle przejechałem to muszę jeszcze trochę dać radę.
Jelon coraz bardziej podskakuje i tańczy tyłem, ślizgając się po kamieniach. Kamienie robiły się coraz większe i większe i stało się. Ostro zarąbałem spodem o głaz a potem znowu i znowu i znowu. Tylne koło zaczyna miejscami grzebać i muszę mocno odpychać się nogami.
W końcu kamienie zrobiły się tak duże, że powiesiłem Jelona na silniku a właściwie to na rurach od wydechu, które biegną pod spodem i całe szczęście, bo inaczej rozprułbym aluminiowy blok. Nawet nie zaglądam pod spód, tylko patrzę, czy olej nie wycieka do wody.
Zlitowałem się w końcu nad Jelonem i zszedłem z niego. Trzymając go na półsprzęgle idę obok. Jelon tańczy na kamieniach i ja też się ślizgam. Robi się niebezpiecznie, bo albo ja stracę równowagę i polecę a Jelon na mnie, albo Jelon mnie przeważy i poleci na prawą stronę a ja na niego. Kilka razy było tak na granicy i obaj byśmy leżeli.
Teren robi się coraz trudniejszy i ciężko jest wybrać optymalny tor jazdy, pojawiają się jeszcze krzaki, patyki i wszystko co mogła przynieść woda a na domiar złego mi zaczyna brakować sił w rękach.
Nie poddaję się jednak i napieram do przodu. Dużą trudność mi sprawia utrzymywanie Jelona w pionie przy jednoczesnym manipulowaniu gazem i sprzęgłem. Jak za bardzo puszczę sprzęgło i dodam gazu to nie mogę nadążyć, jak za mało gazu to Jelon nagle gaśnie, jak za mało sprzęgła to wyje i nie jedzie i tak w koło Macieju. Gdy już mi silnik zgaśnie, to próbuję zrobić jakąś fotkę, ale nic mi nie wychodzi, bo przeciążone ręce mi się trzęsą jak u stuletniej babci staruszki. Aparat nie ma stabilizacji obrazu i wszystko wychodzi zamazane.
Mimo, że zsiadłem z Jelona to i tak skały zrobiły się na tyle duże, że od czasu do czasu gdzieś przywalę. W jednym miejscu tak się wtramoliłem, że tylne koło zawisło w wodzie i z powodzeniem robiło za młyn wodny. Musiałem złapać Jelona w pół i zsunąć ze skały na bok.
Metr za metrem, powoli, ale posuwałem się do przodu. Nagle coś z tyłu łupnęło i zaczęło się nabijać. Oho, pewnie coś urwałem i będę miał teraz przechlapane, jak utknę w tej dziczy z rozwalonym motocyklem. Na szczęście to tylko buty zsunęły się i walą po rejestracji.
Podwodna droga zrobiła się trochę łagodniejsza, ale nadal nie da się jechać inaczej jak na półsprzęgle. Silnik się nagrzał i żar od niego bucha, sprzęgło też zaczyna śmierdzieć a ja mimo tego nadal nie odpuszczam.
No i stało się, nagle buchnęło z odmy ciemnym dymem. Poczułem w nozdrzach ostry smród spalonego sprzęgła. No tak, przegiąłem i spaliłem sprzęgło. Jeszcze nigdy w Jelonie nie poleciał mi taki dym z odmy. Odmę mam odpiętą od puszki filtra i wypuszczoną na zewnątrz, więc wszystko naocznie widziałem.
Od razu zgasiłem silnik, oparłem motocykl na stopce i zacząłem się zastanawiać dlaczego ja taki głupi i uparty jestem?
Po co ja się tu pcham? Jestem tu sam jak palec i niepotrzebnie ryzykuję, że tu utknę w tej dziczy. Nie mówiąc już o ryzykowaniu swoim zdrowiem. Jelona zarżnąłem i co teraz?
No i cóż mogłem zrobić w takiej sytuacji? Jak każdy prawdziwy mężczyzna sprawdziłem czy mam zasięg na telefonie, nie miałem, więc zabrałem się za jedzenie.
Tak sobie jem, popijam i rozmyślam co dalej robić? Przy okazji robię dużo zdjęć, które i tak wylądują w koszu, bo dziewięćdziesiąt procent z nich wyszła zamazana. Rence mi się trzęsą i nie mogę tego opanować. Teraz pewnie trzęsą się nie tylko z wyczerpania, ale i ze strachu.
Jelonek ostygł a ja się w międzyczasie najadłem. Uruchomiłem silnik i z pewną nieśmiałością puszczam sprzęgło. Jelon rusza do przody jakby nigdy nic. Huraa jestem uratowany!!! Sprzęgło najwyraźniej tylko się przypaliło a nie spaliło całkowicie
Znowu zgasiłem silnik i poszedłem w górę rzeki, obadać teren. Wygląda na to, że wzniesienie łagodnieje i podwodna droga raczej jest przejezdna. Zaczynam nawet coś słyszeć, jakieś odgłosy cywilizacji, czyli to już niedaleko. Wracając do Jelonka poprzesuwałem co większe kamole, tak by zminimalizować ilość uderzeń o spód.
Jedziemy a raczej płyniemy pod prąd. Kawałkami było na tyle dobrze, że mogłem zasiąść za sterami, zamiast iść z boku.
Dotarłem w końcu do tych dźwięków cywilizacyjnych i znowu nie wierzę własnym oczom.
Ta upragniona cywilizacja okazała się starym gąsienicowym spychaczem, pracującym w lesie.
Kierowca pojazdu gąsienicowego widząc mój chromowany motocykl, był nie mniej zdziwiony ode mnie. Chyba jednak dobrze trafiłem, bo spychacz wyrównywał drogę w lesie.
Musiałem zaczekać aż skończy, bo nie było się którędy prześlizgnąć. Korzystając z okazji uciąłem sobie małą pogawędkę z siedzącym obok tubylcem.
Mało co zrozumiałem, bo miał jakąś wadę wymowy, albo to mi już aparat słuchu wysiadł z tego nadmiernego wysiłku.
Z tego co zrozumiałem to mam się nie cieszyć tą suchą, świeżo rozgarniętą drogą przez las, bo za chwile rzeka wróci i będzie tak samo jak do tej pory.
Jak się zapytałem ile jeszcze będzie tej wodnej przeprawy, to otrzymałem odpowiedź, że mniej więcej tyle samo. Czyli wychodzi na to, że jestem gdzieś w połowie tego pieprzonego hardkoru. A miało tym razem nie być hardkoru, miało być lajtowo a wyszło jeszcze gorzej. Gorzej niż mogłem w najśmielszych snach przypuszczać.
No cóż, zebrałem się w sobie, minąłem niemiłosiernie kopcący spychacz i pojechałem walczyć z drugą połową.
Jeszcze na odchodnym tubylec z plecaczkiem mi powiedział, żeby się trzymać lewej strony, czy coś w tym guście. Niezbyt zrozumiałem, ale w razie co to jak będzie jakieś rozwidlenie to pojadę w lewo.
Dalszej części walki z rzeką opisywał nie będę, bo niewiele się różni od tej pierwszej, no może tym, że jest wyżej. Robiłem teraz częstsze przerwy, by sprzęgło i reszta silnika mogła odpocząć. Przy każdym postoju nie marnowałem czasu, tylko szedłem kilkadziesiąt metrów do przodu, jednocześnie obczajając optymalny tor jazdy. Przy okazji przetaczałem co większe kamienie, robiąc miejsce Jelonowi. Oczywiście nie wszystkie się dały ruszyć.
Tam gdzie były mniejsze kamienie to jechałem a tam gdzie się nie dało to po prostu prowadziłem na półsprzęgle.
Najgorsze, że traciłem resztki sił i mięśnie zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa. W końcu lewa ręka się zbuntowała i nie chciała trzymać klamki sprzęgła. Mimo to, że sprzęgło pracuje w Jelonie wyjątkowo lekko. Klamka się sama wyślizguje, pomimo, że mózg każe ją trzymać. Już o bólu przy tym towarzyszącym nie wspomnę.
Adrenalina jednak robi swoje. Macham rękami, szybko gimnastykuję i daję im chwilę odpocząć. Starcza to na jakiś czas a potem niemożność w dłoniach wraca. No tak, wyjątkowo mało w tym sezonie jeździłem to kondycji teraz brak.
W końcu jednak z nieziemskim uporem pokonałem rzekę definitywnie. Wyszło w sumie jakieś cztery kilometry leśnej, stromej drogi, ukrytej pod górską wodą.
Nie zdążyłem ochłonąć jak usłyszałem dźwięk silników spalinowych. Po chwili zza krzaków wyłoniły się dwa stare radzieckie GAZ-y 69. Takie odkryte bez kabiny. W każdym z nich siedział kierowca z pasażerem i na pace po cztery osoby, siedzące na drewnianych ławkach.
Znalazłem w Necie fotkę identycznego pojazdu to dla zobrazowania wrzucę.
Wszyscy byli wystrojeni w jakieś mundury. Wyglądały na bardziej harcerskie niż wojskowe. Na każdym z samochodów po dwie flagi. Jedna ukraińska a druga taka cała czerwona, jak u komunistów. Może to ten ukrywający się po lasach prawy sektor? Broni jednak nie zauważyłem to kamień z serca.
Samochody bardzo powoli zjeżdżały z góry. Widać, że te stare gaziki w tym terenie całkiem dobrze sobie radzą. Czują się tu jak ryba w wodzie. Pierwszy przejechał obok mnie jak gdyby nigdy nic. Dostałem tylko pozdrowienia od ludzi siedzących na pace. Za to kierowca drugiego zatrzymał się obok mnie. Przywitaliśmy się i była krótka wymiana zdań po co na co i dlaczego. Okazało się, że jadą pierwszy raz tą drogą i słyszeli o jeziorze Synewyr, ale stamtąd nie jadą i nie wiedzą jak dokładnie powinienem jechać.
Oni ruszyli w dół a ja znowu zostałem sam jak palec. Jedyne co się dowiedziałem to, że rzeki pod kołami już więcej miał nie będę. Zanim zdążyłem wyciągnąć aparat, by zrobić pożegnalne zdjęcie, gaziki schowały się za krzakami i na fotce mało co widać.
Rzeka się skończyła i zaczęło się błotko. Już nie wiem co gorsze. Tylne koło się ślizga i traci zupełnie przyczepność a ja z Jelonem tańczę i walczę z przyciąganiem ziemskim.
Marny bieżnik na oponach się zatyka błotkiem i jest jak na ślizgawce.
Dobrze, że zrobiłem kilka zdjęć, bo by mi nikt nie uwierzył. Wjechałem w końcu w tak głęboką, błotną kałużę, że utopiłem dolny tłumik. Bąbelków jednak nie było, bo tłumiki są połączone i całe spaliny poleciały górnym.
Droga się trochę wypłaszczyła i błoto zmniejszyło, zatem mogę w miarę normalnie jechać.
Minąłem jakąś małą dróżkę, prowadzącą w leśne krzaki, ale ta droga wyglądała niepozornie i robiła wrażenie takiej tylko do ściągania drzewa z lasu, więc ją zignorowałem i dalej jechałem na wprost. To było jedyne odbicie z głównego traktu jaki napotkałem. Ta którą teraz jechałem zrobiła się w miarę przyzwoita, więc ani myśl mi się nie pojawiła, żeby sprawdzać dokąd ta boczna droga mogłaby prowadzić. Poza tym byłem już potwornie zmęczony i nie miałem ochoty na nowe eksperymenty przygodowo-rozrywkowe. Teraz chciałem się już tylko stąd wydostać po najniższej linii oporu.
Moje nowe wodołazy z Biedronki, wytrzymały tylko ze dwie godzinki i się w najmniej odpowiednim momencie postanowiły rozlecieć.
Oprócz tego mam solidnie poparzone obie kostki od rozgrzanego silnika. Wiele razy ratując się przed upadkiem, czy też jadąc, przystawiałem raz jedną gołą nogę, raz drugą do parzącego silnika. Gdy trzymałem stopy w zimnej, leśnej rzece, tak tego nie czułem, ale teraz gdy jestem na suchym, obie kostki zaczynają dokuczliwie piec.
Od dłuższego czasu nie widzę śladów kół tych gazików i pojawia się w moim sercu niepokój, czy aby na pewno dobrze jadę?
Dobra nawierzchnia o ile można to tak nazwać się skończyła i pojawiły się głębokie koleiny, ale tak wąskie i głębokie, że Jelon ora podestami, niczym ciągnik na polu. Tak niestety jechać się nie da. Po środku, między koleinami jest wąski garb po którym można by jechać. Mam jednak trochę stracha, bo garb jest wysoki i ześlizgnięcie się z takiego garba w koleinę byłoby jednoznaczne z glebą. Jelon by ostro zarył podestami a ja pewnie poleciałbym przez kierownicę. Postanowiłem, że to już ostatni raz ryzykuję i ruszyłem. Czułem się jak linoskoczek na linie. Do tego musiałem jechać dosyć szybko, żeby utrzymać równowagę. Parę razy serce mi podeszło do gardła, bo było na granicy ześlizgnięcia się przedniego koła. Do tego jeszcze czym większa prędkość, tym konsekwencje błędu dotkliwsze.
Pokonałem koleiny i zacząłem się wspinać ostro pod górę. Pojawił się pod kołami sypki żwirek, który nie ułatwiał zadania. W końcu zrobiło się tak stromo, że postanowiłem się zatrzymać i zbadać okolicę pieszo.
Jak się tylko odwróciłem to widok, który wtedy zobaczyłem, zapierał dech w piersiach a może po prostu to mi już tchu brakło ze zmęczenia.
Zostawiłem Jelonka samego i zacząłem wspinaczkę. Idę i oczom nie wierzę. Droga którą idę, zaczyna się wspinać niemalże pionowo do góry. Przynajmniej takie wrażenie na mnie zrobiła a może to tylko halucynacje, więc nie ma się co przejmować. Mało tego, ten stromy podjazd jest bardzo długi. Będzie ponad pięćdziesiąt metrów i podłoże jest raczej sypkie.
Stanąłem jak wryty i ręce opadły mi do samej ziemi. Już kiedyś próbowałem na kamieniołomie w Wierzbicy podjechać pod taką stromiznę i wtedy o mało co nie nakryłem się motocyklem. Tamten podjazd w kamieniołomie był dużo krótszy a ten tutaj wielkością mnie przygniótł do samej ziemi.
Nie ma szans, nie dam rady, nie tym motocyklem i nie przy takim potwornym zmęczeniu, gdzie ręce mi się trzęsą. Gdyby Jelon był bez tych tobołów i podjazd byłby trzykrotnie krótszy to może bym spróbował, ale w obecnej sytuacji byłoby to aktem szaleństwa i kompletnym brakiem zdrowego rozsądku. Na szczęście jakieś resztki rozsądku się we mnie odezwały i z bólem serca postanowiłem odpuścić. Trudno się mówi, tym razem trafiłem na górę, która mnie pokonała.
Wracam wścieknięty w stronę Jelona. Na samą myśl, że muszę jeszcze raz pokonać te leśne błota i niekończącą się kamienną rzekę, mam ochotę rwać włosy z głowy, których i tak już za wiele nie mam. Jestem zły sam na siebie, że aż tak wysoko wjechałem. Gdybym zrezygnował zaraz na początku, gdy się rzeka zaczęła to o ileż byłbym zdrowszy?
Zbliżam się do Jelona i widzę, że coś dziwnego leży na ziemi. Wygląda mi to na kawałek odłamanej osłony na dłoń, takiej od motocykla crossowego.
To mi dało nieco do myślenia. Skoro ktoś tu wyglebił na motocyklu przystosowanym do jazdy terenowej, to co ja tu robię ze swoim opasłym, chromowanym Jelonem?
No i mój rozsądek się znowu odezwał słowami:
- a nie mówiłem, trzeba było mnie posłuchać tam na dole.
Jelon cały upaćkany błotem i wygląda jak siedem nieszczęść. Zerknąłem na licznik i niedowierzam. Dochodzi siedemnasta a ja przejechałem zaledwie 90 kilometrów?
Jadę od samego rana, jestem już potwornie zmęczony a przejechałem tylko tyle? Marne dziewięćdziesiąt kilometrów? To najbardziej mordercze 90km jakie w życiu przejechałem motocyklem. Odpaliłem nawigację turystyczną w telefonie i próbuję się odnaleźć w terenie.
Sądząc po stromiznach, jakie tu są, myślałem, że jestem znacznie wyżej a okazuje się, że z wielkim trudem wyjechałem na zaledwie 916m n.p.m. Dokładnych map Ukrainy w komórce nie mam. Mam tylko taką poglądową dla całej Europy.
Po lewej widać taką małą niebieską plamkę. Wtedy myślałem, że to już jest jezioro Synewyr i że tak blisko niego udało mi się dojechać. Ta świadomość, że jestem już prawie u celu i muszę zawrócić, jeszcze bardziej podkręcała moją irytację.
Chłopaki nie płaczą, więc nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, tylko trzeba się jakoś wziąć w garść. Zamieniłem tył z przodem w Jelonie i śmigam na dół. Trochę mi się śpieszy, bo dzień się za niedługo skończy a ja jestem w czarnym lesie i to dosłownie.
Zapomniałem o tych głębokich koleinach, ale nie na długo, bo same się przypomniały. Zjazd w dół po tym wysokim garbie okazał się trudniejszy niż wyjazd. Serce miałem w gardle i do dziś nie wiem jak udało mi się wtedy zjechać. Chyba mój Anioł Stróż w tym maczał palce.
Potem znajome błotko szybko mnie nauczyło pokory. Chciałem omijać boczkiem i nagle przednie koło się zsunęło z krawędzi wprost do jarugi, wybijając Jelona ze stanu równowagi. Motocykl zarył lewym podestem w podłoże a ja obiema nogami wpadłem po kostki w błoto, ratując się przed majestatyczną glebą. Cała siła poszła na lewą nogę, ale prawa wcale nie miała lepiej, bo wylądowała na parzącym silniku. Zawyłem z bólu i postawiłem Jelona do pionu.
Jestem zmęczony i zaczynam popełniać błędy. Kolejny raz mi się udało, ale każde szczęście ma swoje granice. Od teraz nie szukam objazdów, tylko walę centralnie w błoto. W dół to Jelon idzie jak czołg. Nawet grzebanie w błotku zaczęło mi się podobać. Z resztą nie mam już nic do stracenia. W rzece Jelon sam się umyje.
Minąłem tą boczną, zakrzaczoną dróżkę, prowadzącą w las i znowu się zastanawiam, czy nie skręcić i nie sprawdzić gdzie też może ona prowadzić?
Ponownie odezwał się mój rozsądek:
- nie bądź głupi, nie masz już sił by zjechać na dół a co dopiero jeszcze gdzieś robić skok w bok. A jak okaże się taką samą drogą jak ta, albo jeszcze trudniejszą i utkniesz tam na dobre. Wody do picia już nie masz a jedzenia też niewiele zostało. Nie bądź głupi, ratuj się i zjeżdżaj jak najniżej, by zdążyć przed nocą…
No i posłuchałem zdrowego rozsądku. Jadę w dół. Wydaje mi się, że gdzieś po prawej zagrzmiało, ale ciemnych chmur na razie nie widać, więc nie dowierzam już zbytnio mojemu wyczerpanemu organizmowi.
Dojechałem do znajomej rzeki i gdy tylko zamoczyłem koła, zobaczyłem ludzi z plecakami, wspinających się skrajem lasu. Zatrzymałem się z niedowierzaniem. Normalnie Ukraińscy turyści z obładowanymi plecakami, idą na piechotę w stronę jeziora. Czyli tu też są ludzie, którzy lubią turystykę górską. Myślałem, że nikt tu nie chodzi po tych dzikich górach a tu proszę, jednak chodzą, choć żadnych wyznaczonych szlaków nie widać.
Pytają się mnie, czy daleko jeszcze do jeziora Synewyr, bo tam właśnie idą?
Mówię, że nie wiem, bo nie dałem rady dojechać. Wyciągnęli jakąś starą wojskową mapę i próbujemy ją rozpracować. Sami za bardzo nie wiedzą jaki iść a i ja kompletnie nie mogę się połapać na tej ruskiej mapie. W żaden sposób nie mogę jej porównać z moją mapą na której pięknie widnieje żółta droga numer T0728.
Wygląda na to, że jestem gdzieś między miejscowością Komsomolsk a Koloćava.
Pogadaliśmy chwilę i po krótkich pożegnaniach, każdy udał się w swoją stronę. Oni do góry a ja rzeką na dół.
Na dół po tej podwodnej drodze jedzie mi się o wiele łatwiej. Teraz więcej jadę, niż prowadzę. Sprzęgło się nie męczy i silnik też bardziej odpoczywa, za to zawieszenie i spód motocykla dostają za swoje. Teraz o wiele częściej zahaczam spodem o kamienie i uderzenia są mocniejsze. Prawa fizyki robią swoje. Szybciej nabieram rozpędu i jak w coś przywalę to konkretnie. Mam też gorszą sterowność, bo najczęściej hamuję przednim hamulcem. Nogi mam zajęte podpieraniem się i tylny hamulec jest bezrobotny. Efekt jest taki, że często przednie koło się blokuje i ześlizguje się po kamieniach, jadąc nie koniecznie tam gdzie chcę.
Raz przez to wpadłem na skałę w taki sposób, że tylne koło zawisło w powietrzu. Na szczęście całe uderzenie poszło na stopkę centralną i to na niej zawisł Jelonek.
Po prostu go zsunąłem i znowu jechaliśmy w dół. Co by nie mówić to takiego hardkoru z Jelonem jeszcze nie przechodziliśmy.
Pierwszy odcinek rzeki jakoś przeszedł. Potem było trochę suchego na którym pracował stary spychacz. Znaczy się teraz już nie pracował, bo sobie dawno pojechał.
Gdy dojechałem do drugiego a zarazem ostatecznego odcinka podwodnej drogi, zrobiło mi się jakoś raźniej. Obawa przed tym, że nie dam rady zjechać, zniknęła. Teraz miałem już pewność, że jednak dam radę, choć z ledwością już utrzymywałem kierownicę. Musiałem co jakiś czas robić przerwę, by dać rękom odpocząć i potem znowu nura do chłodnej wody.
Już prawie na samym dole po raz kolejny dzisiejszego dnia chapnąłem takie zdziwko, że szczęka mi opadła do samego mułu.
Naprzeciwko mnie jechał jak gdyby nigdy nic, drugi motocykl i żeby nie mało było, to też made in China.
Zatrzymaliśmy się obok siebie i obaj mieliśmy zdziwione miny. Oczywiście najpierw serdeczny uścisk dłoni i wymiana informacji, skąd, dokąd, po co i dlaczego.
Okazało się, że tubylec jedzie do miejscowości Koloćava, czyli tam gdzie ja nie dałem rady się przedostać. Trochę głupio mi się zrobiło, że nie dałem rady i opowiadam jak to z ledwością pokonałem rzekę, potem błota i na końcu stanąłem przed taaaakim stromym podjazdem przy którym niestety wymiękłem.
Tubylec patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami i mówi, że nie tędy trzeba było jechać. Na lewo jest inna droga, która omija serpentynami ten karkołomny podjazd.
No to pięknie, sobie pomyślałem. Tyle namordowałem się z tą rzeką i potem pojechałem źle?
Czy nie mógł ten człowiek jechać ze dwie godziny wcześniej? Wtedy, by mnie poprowadził jak po sznurku. Teraz to ja już nie mam sił, by pokonać tą podwodną drogę jeszcze raz.
To się nazywa ironia losu. Do dziś się z tego śmieję jak to mi zakarpacka góra utarła nosa.
Teraz wracam z podkulonym ogonem i się cieszę, że jestem już prawie na dole.
Pogadaliśmy jeszcze o tym i owym i przyszła pora się rozstać. Zapytał jeszcze, czy nie potrzebuję jakiejś pomocy i każdy ruszył w swoją stronę.
Na pożegnanie zrobiłem mu jeszcze zdjęcie. Zobaczcie na jego minę uwiecznioną na zdjęciu.
Mogę się tylko domyślać co sobie pomyślał widząc mnie na armaturze w tym miejscu.
Pewnie też byłbym mocno zaskoczony, gdybym u siebie w świętokrzyskim lesie spotkał jakiegoś obcokrajowca na armaturze, taplającego się w rzece he he.
Tubylec dosiadał chińskiego motocykla o pojemności 200cc i powiem, że całkiem sobie to radziło w tej rzece. Lekka konstrukcja, wysoki prześwit i opony w kostkę robią swoje.
Też musiał się podpierać nogami, gdy opony ześlizgiwały się z kamieni, ale spokojnie mógł jechać na pierwszym biegu, bez robienia przerw, czy trzymania na półsprzęgle.
W tym terenie zazdrościłem mu takiego motocykla. Wystarczyłby mi tu nawet taki ADV Rometa 150cc, taki jaki ma Mnich.
Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Odpaliłem swojego wiernego druha Jelona i zjechaliśmy na sam dół rzeki. Zajęło nam to jeszcze jakieś dwadzieścia minut.
Gdy w końcu wjechałem na suchą, polną drogę, oczadziałem ze szczęścia. Jechało mi się jak na miękkim dywaniku. Normalnie prawie, że polna autostrada, nawet chwilowo trójkę udało się wrzucić. Taka mnie radość dopadła, że miałem ochotę ucałować znany mi już rurowy mostek.
I nawet połamany szlabanik uśmiechał się do mnie tak jakoś przyjaźnie.
Jestem uratowany! Jadąc na wschód, dotarłem do cywilizacji. Nawet kurz z dziurawej, wiejskiej drogi lepiej smakował. No właśnie a propo smakowania to jestem cholernie głodny i spragniony.
Wypatrzyłem na wiosce jakiś sklep i od razu zaatakowałem. Sklep wyglądał na taki stary, zaniedbany, typu komunistyczny, gęsto zabezpieczony pordzewiałymi kratami. Przed sklepem leży pełno walających się tekturowych pudełek, wokół których miały zlot wszystkie osy z okolicy. Nie przeszkadzało mi to jednak i od razu wparowałem do środka.
Nakupiłem pieczywa, szybkoprzyswajalnych słodyczy i dwulitrową wodę w plastikowej butelce. Od razu część wchłonąłem na miejscu, oraz przepłukałem chłodną mineralną zaschnięty wlot gębowy.
Teraz dopiero poczułem całe zmęczenie, gdy stres opadł i w brzuchu zrobiło się błogo.
Najchętniej bym się położył na tych kartonach, ale osy już dawno przejęły rządy.
Przypomniał mi się smak kwasu chlebowego i postanowiłem za wszelką cenę ruszyć swoje zwłoki i choćby nie wiem co, to muszę dotrzeć do tego sławetnego baru.
Jelon ruszył z kopyta i już za chwilę czekała mnie kolejna niespodzianka. Pod następnym sklepem spotkałem znajomego dziadka, stojącego obok znajomej ciężarówki, tej co tak ledwo jechała i ją dzisiejszego poranka nagrywałem na komórkę. Dziadeczek dojechał aż tutaj.
Dumnie stał obok swojego samochodu i z kimś tam rozmawiał. Jak tylko mnie zobaczył jak to sobie wracam, taki goły w spodenkach z rozwalonymi butami, pierwszy podniósł rękę na przywitanie. Potem złapał się w pas i mimo, że miałem kask na głowie to wyraźnie słyszałem takie głośne HA HA HA HA!
Dziadek śmiał się do rozpuku. Mój widok pewnie rozbawił go do łez. W jedną stronę jechał zachodni motocyklista, twardziel w skórach, robił zdjęcia jak zwierzętom w klatce a teraz wraca goły, obdarty i z podkulonym ogonem.
Dziadek się śmiał a ja razem z nim, cała ta sytuacja sama wyszła jak z dobrej komedii.
Bardzo mi się spodobał ten uroczy zakątek Zakarpacia i chętnie spędziłbym tu cały dzień. Niestety mój czas się kończy i jutro muszę być już w domu. Przez nieprzejezdną drogę muszę teraz sporo nadłożyć i zaczynam się bać, czy jutro drogowa sytuacja mi się nie powtórzy.
Te siedem kilometrów wiejskiej slalomowej kurzawki (pozwolę sobie tak tą drogę nazwać), całkiem szybko mi zleciało. Z daleka już rozpoznałem zaprzyjaźniony bar.
Klientów znacznie przybyło, bo i były zaparkowane na poboczu samochody z drzewem i jednośladów dwa razy tyle.
No i jak mnie chłopaki zobaczyli to aż niektórzy wygramolili się zza stolików by mnie przywitać. Uścisków nie było końca, normalnie jakbyśmy się ze sto lat nie widzieli. Niektórzy już nieźle podchmieleni, czyli czasu nie marnowali he he. Ci co wiedzieli o co chodzi to śmiali się aż im tchu brakowało a jak jeszcze wyeksponowałem co mi się z butami stało to była druga rundka śmiechu.
- a my ci mówili, że nie prejdiosz i ty nie prejdiosz ha ha ha.
- no wy mieli racje ha ha ha i pobiegłem po kwas.
Po chwili dumnie wyłoniłem się z czeluści baru z pełnym kuflem i od razu pociągnąłem duży łyk. Znajoma niebiańska rozkosz wypełniła mój przełyk. Oooo to jest to, ten smak, ten zapach i ten chłodek przystrojony pianką. Warto było oj warto, po czym odstawiłem kufel na błotnik ciężarówki i zacząłem swoją opowieść.
Wokół mnie zrobiło się niezłe zbiegowisko a ja nawijałem jak z nut.
- mówiliście, że rzeki nie prajdiosz a ja rzekę prajdiosz, tylko potem zrobiło się ot taaak do góry i ja nie dał rady. Widziałem w ich oczach, że jak opowiadałem o rzece to nie wierzyli, ale gdy zacząłem opisywać ten karkołomny podjazd to widziałem, że wtedy uwierzyli.
- no ale szto ty sdiełał, tam na liewo były serpentyny?
- jakie serpentyny? Ja nie widział żadnych serpentyn i ja jechał cały czas priamo
- a ty kto Slovak?
- nie Slovak, tylko Poljak
- wot takij Poljak i znowu wszyscy zaczęliśmy się śmiać.
Odnalazłem swój kufel i przy wszystkich jednym haustem wlałem w siebie resztę kwasu.
Wot kogucik się popisuje kozim mlekiem hę hę. Gdy tylko odzyskałem oddech, zakręciło mi się w głowie. Czyżby jednak jakiś alkohol w kwasie a może barman kufla nie umył po poprzednim piwie he he? Chyba jednak przeginam z testowaniem wytrzymałości mojego organizmu i pora się opamiętać.
Pogadaliśmy trochę o chińskich sprzętach, których pod barem zebrało się sporo. Jeden znawca uważnie oglądał mój motocykl po czym stwierdził, że mam gruby cep.
Na początku nie załapałem o co mu chodzi, obraża mnie czy co, ale po chwili już wiedziałem gdzie ten cep jest. Otóż cep to łańcuch i faktycznie w Jelonku cep jest gruby w stosunku do stojącej obok chińszczyzny. Byłem dumny, że Jelonek może się w towarzystwie pochwalić grubym cepem. Potem rozmowa zeszła na nieco większe pojazdy, czyli tutejsze ciężarówki pracujące w okolicznych lasach. Stare ruskie samochody, które niezłomnie pracują do dziś.
Żadne inne tutaj nie wytrzymują. Te standardowe, które my w Polsce zazwyczaj widzimy na drogach nawet tutaj się główną drogą nie zapuszczają. Po prostu po kilku kursach by się rozleciały a te ruskie, skrzypią, piszczą, kopcą jak lokomotywa i pewnie piją paliwo jak smok, ale ciągle funkcjonują i to w maksymalnie ciężkim terenie.
Można sobie tylko wyobrażać co przechodzą te samochody na leśnych drogach, jak taki zbiornik paliwa, zamocowany na wysokości prawie jednego metra jest cały pogięty.
Ogrom wycinki drzew widać dopiero popołudniu, gdy wszystkie ciężarówki wywożą ogromne bale z lasu i transportują je główną drogą w stronę cywilizacji. Nie mam pojęcia gdzie je dokładnie wiozą, ale robi to trochę przygnębiające wrażenie. Jak będą uprawiali taką grabieżczą politykę leśną to przetrzebią te lasy doszczętnie. Jedyną obroną tych lasów jest trudnodostępny, górzysty teren i nie wszędzie można się dostać.
Na horyzoncie zrobiło się siwo i burzowe grzmoty coraz wyraźniej było słychać. Najwyższa pora na mnie. Pstryknąłem ostatnią fotkę pod barem i pożegnałem się z wesołym zakarpackim towarzystwem.
Jest już grubo po dziewiętnastej, wiec nie ma szans, żebym dzisiaj wydostał się z drogi T0728, ale dobry i kawałek. Zawsze to jutro będzie mniej mordęgi.
Zrobiło mi się zimno, zatem przeprosiłem się z motocyklowymi skórami i zaraz za wioską w krzakach, wciągnąłem na siebie ciepłe wdzianko. Od razu lepiej, teraz wieczorny chłodek mi nie straszny. W górach szybko zmienia się temperatura, gdy zachodzące słońce schowa się za szczyty.
Nie ma innej drogi i chcąc, nie chcąc pcham się w epicentrum burzy. Ciemne, ciężkie od chmur niebo, pojawiające się co jakiś czas błyskawice, dookoła dzikie lasy, ja sam w obcym kraju, daleko od domu i jak nic zaczyna trochę wiać grozą.
Tak mi jakoś same dreszcze po plecach przeszły. Odganiam głupie myśli, ale mimo to zaczynam się trochę niepokoić, bo nie mogę nic fajnego na nocleg znaleźć. Przydałoby się do rozbicia namiotu jakieś niewidoczne z drogi miejsce.
No i tak rozglądając się za noclegiem, wjechałem w strefę rażenia burzą. Na szczęście burza była intensywna, ale i szybka i już zdążyła pójść sobie dalej. Pozostały tylko pojedyncze krople i zatopione dziury w jezdni.
Nie wszystkie dziury można ominąć i przez niektóre trzeba po prostu przejechać. Wypełnienie po brzegi wodą nie ułatwia zadania, bo nigdy nie wiadomo jaka jest głębokość takiej drogowej jamy i podczas przeprawy można sobie niechcąco zrobić kuku
Poza tym jestem już tak zmęczony, że kierownica sama wypada mi z rąk. Żeby było jeszcze ciekawiej to szybko zaczyna się ściemniać i dalsza jazda w moim stanie byłaby idiotyzmem. Jak zawsze w sytuacjach beznadziejnych zwracam się w modlitwie do Pana Boga o dobry nocleg i tak i tym razem nie zostałem pozostawiony bez pomocnej dłoni.
Gdy zatrzymałem się, by trochę dać odpocząć omdlałym kończynom chwytnym, cyknąłem fotkę (tą powyżej) i dostrzegłem gościa z kosą. Jest tam gdzie wskazuje ta zielona strzałka.
Coś mi mówi, żeby poprosić go o pomoc, ale z drugiej strony podchodzić wieczorem do uzbrojonego w broń sieczną Ukraińca, trochę strach, a nóż ma coś do Polaków i od razu moja głowa spadnie ścięta do tego rowu. Resztę się zakopie gdzieś w lesie a Jelonka do garażu i się go przerobi na zakarpackiego crossa.
W sumie to jedyny człowiek, jakiego widzę od dłuższego czasu, więc nie wybrzydzam i podjechałem bliżej. Przywitałem się po staropolsku.
- dzień dobry
- przestał kosić, odwrócił się i tylko kiwnął głową
- gdzie tu można spać?
- kosiarz rozłożył ręce i mówi, że hotelu tu nie ma. Jest w jakimś mieście, spory kawałek stąd.
- tłumaczę mu, że ja nie chcę hotelu, bo tam drogo
- no to nie wie, gdzie mogę spędzić noc
- mam ze sobą pałatkę i mogę spać w sadzie, mówię jednocześnie rysując w powietrzu rękami kształt namiotu
Od razu rzucił kosę do rowu i energicznie macha żebym poszedł za nim.
No to idę. Gospodarz w wieku tak koło mocnej sześćdziesiątki, zaprowadził mnie na tyły swojej posesji, gdzie był starannie wykoszony ogród. Pokazał mi miejsce na samym końcu ogrodu i powiedział, że jak mi pasuje to tam mogę spać. Przez środek był wykopany rowek, którym płynęła sobie woda i niestety musiałbym zostawić Jelona a że nie chciało mi się nosić tobołów zacząłem negocjacje.
- a tutaj gdzie stoję to nie mogę spać?
- a czy ty fajcit?
- nie, no nie fajczę ani nawet alkoholu nie piję. Gospodarz popatrzył na mnie podejrzliwie.
- ale nie kurzysz?
- no nie kurzę ani nawet nie palę.
- no, bo tu jest moje siano i nie chciałbym żebyś go spalił.
- nie spalę, na pewno. To mogę tu spać?
- ano możet
Podziękowałem i poszedłem wprowadzić Jelona przez wąską furtkę na teren posesji. Kosa tak jak została pośpiesznie rzucona do rowu, tak nadal leżała.
Jelon razem z tobołami ledwo się przecisnął przez tą furtkę. Podjechałem po mokrej trawie pod stóg siana i szybko zabrałem się za rozbijanie namiotu, bo zmrok nieubłaganie pożerał okolicę.
Już miałem wprawę z rozkładaniem nowego namiotu, więc poszło całkiem sprawnie. Cieszyłem się bardzo, że udało mi się z miejscem do spania, zwłaszcza, że w oddali na czarnym niebie pojawiały się od czasu do czasu błyskawice.
Gospodarz pewnie swojej żonie zdał już relację z przybycia niespodziewanego gościa, bo gospodyni wychyliła się z domu, by mnie zobaczyć. Nie zastanawiając się długo, złapałem swój okopcony, metalowy kubek i pobiegłem w stronę gospodyni. Poprosiłem o wrzątek i najwyraźniej zrozumiała, bo wzięła mój kubek i za chwilę byłem szczęśliwym posiadaczem pełnego kubka wrzącej wody.
Gorąca zupa Romana z ukraińskim pieczywkiem, smakowała po tak ciężkim dniu niczym królewskie danie.
Ledwo skończyłem jeść, ponownie pojawił się gospodarz. Pyta czy nie chciałbym kuszać, znaczy się jeść. Pewnie go żona wygoniła, żeby się zapytał he he. Dopiero co zjadłem, więc grzecznie podziękowałem za propozycję.
Gospodarz wyciągnął papierosy i mnie częstuje.
- przecież mówiłem, że nie kurzę, nie dziękuję
- no to ja zapalę i odpala papierosa przy samym sianie.
No to o mnie się obawiał, czy mu nie spalę siana a teraz sam pali tu papierosa? Jeszcze spali to siańsko razem z moim namiotem a i tak potem będzie na mnie. Teraz to ja muszę go pilnować, żeby ognia nie zaprószył.
Papieros się jarzy w ciemności a my sobie gadamy o Polsce i o Ukrainie. Był bardzo ciekawy skąd przyjechałem i gdzie jadę. Chciałem wracać do domu przez Lwów, więc dostałem namiary na najlepszą drogę, czyli przez Iwanofrankowsk. Nie koniecznie akurat tamtędy chciałem jechać, ale rano się zobaczy na mapie.
Jak się tylko pochwaliłem, że babka mojej babki była ponoć Ukrainką to byliśmy z gospodarzem już prawie najbliższa rodzina. Nawet mi podał nazwę jakiejś ukraińskiej strony w której mogę znaleźć krewnych. W sumie to moja pra pra babka nie była Ukrainką, tylko Łemką i nawet nie wiem jak miała na nazwisko, bo wszystkie dokumenty podczas Drugiej Wojny Światowej, Niemcy spalili.
Ważne, że w tej chwili moja pra pra babka, dla nas obu była niemalże rodowitą Ukrainką .
Gadaliśmy chyba z pół godziny, po czym gospodarz stwierdził, że musi iść spać, bo ma na szóstą do roboty.
Myślałem, że to już emeryt a jednak starszy człowiek i musi nadal pracować. Może nie jest stary, tylko ciężkie tutejsze życie wyorało na jego twarzy głębokie bruzdy.
Pożegnaliśmy się i od razu dałem nura w śpiwór. Szybkie liczenie baranów, jeden, dwa, trzrzrżżżyyyy i już opuszcza mnie przytomność umysłu.
Przejechałem przez calutki dzień zaledwie 121km, to chyba mój rekord w całodniowej jeździe motocyklem i uzyskaniu tak mizernego dystansu. Wygląda na to, że czym mniej kilometrów tym ciekawiej, bo to był bardzo wyczerpujący dzień, pełen intensywnych wrażeń.
Jak ktoś potrzebuje adrenaliny i niezapomnianych przygód to nie musi nigdzie daleko jechać, wystarczy, że pojedzie na Ukrainę i zjedzie z głównej drogi w jakąś zwykłą boczną i będzie miał przygody jak na zawołanie he he.
Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 121
Widzianych krajów: Ukraina
Awarie: Na szczęście nic się nie zepsuło, choć Jelon miał dzisiaj prawdziwe tortury.
Mapka sytuacyjna.